Pisałam ostatnio, że mam dobrą passę i wszystkie książki, które wpadają mi w ręce podobają mi się, niektóre z nich lądują nawet na liście ukochane-drukowane ;-). No i masz babo placek - dorwałam "Szmaragdowa tablicę" i szczęście diabli wzięli. Dostałam kosę, upadłam na betonik, a Montero rozgniotła moje zęby na chodniku.
Takiego dziadostwa już dawno nie czytałam. Przy "Szmaragdowej tablicy" nawet nieszczęsny "Dar wilka", który okazał się porażką roku 2012, to arcydzieło na miarę Nobla. Zacznijmy od tego, że "czytałam" to za dużo powiedziane. Ta czynność jest niemożliwa z dwóch powodów: pierwszym jest irytacja a drugim rozbawienie. Poza tym "Szmaragdowa tablica" wpływa negatywnie na mój wizerunek porządnej dziewczyny z osiedla. Siedzę sobie kulturalnie w tramwaju, czytam tę funta kłaków nie wartą cegłówkę (a może raczej powinnam powiedzieć "pustaka") i w kilkusekundowych odstępach wybucham: "Ku***, co za szajs!" albo dla odmiany zanoszę się śmiechem wymachując przy tym rękami i pokazując towarzyszom podróży komplet uzębienia: "I jeszcze niech oślepnie! I Hitler! Tego jeszcze nie było!" Należy dodać, że śmiech mam wyjątkowo donośny.
Zacznijmy od tej części książki, która w normalnych warunkach nazywana jest fabułą. Pomieszanie z poplątaniem. Widać, że autorka lubi Dana Browna (znanego również jako Bran Down) ;-) i chciała napisać coś równie pokręconego i wciągającego jednocześnie, ale zabrakło jej jednej rzeczy: umiejętności. Co prawa Brown też nie należy do geniuszy pióra i wszystkie książki pisze na jedno kopyto, ale przynajmniej przygotowuje się merytorycznie do pracy. Różni ich jeszcze jeden, tyci-tyci szczególik - Dan Brown umie się wysłowić i jego książki da się czytać, a nawet czyta się z przyjemnością, pomimo, że wszystkie są takie same.
Na początku myślałam, że to wina tłumacza - nie przyłożył się chłopak, może miał wolny weekend, a wszyscy wiemy, jak ciężko płyną myśli po sobocie. Ale po jakimś czasie utwierdziłam się w przekonaniu, że niepotrzebnie rzucałam oskarżenia. Nawet zrobiło mi się go szkoda, bo pewnie ma podpisaną umowę i po prostu kazali mu to tłumaczyć - zapewne już nigdy nie będzie taki jak dawniej i żadne pieniądze nie wynagrodzą mu uszczerbku na zdrowiu psychicznym. Zdecydowanie zasłużył na dopłatę za pracę w trudnych warunkach. Gorszej narracji nie widziałam. Długie, bezsensowne, kwadratowe zdania, wleczące się jak smród w upalny dzień. Dialogi tak jałowe i naciągane, że aż śmieszne - idealne do szkolnego przedstawienia albo do "Ukrytej Prawdy" w TVN.
"I przekonał siebie, że powinien to zrobić, nie mieszkając, korzystając z mroku nadciągającej nocy." - Takie oto zdanie napotykamy już na pierwszej stronie. Nie mogę go nazwać inaczej, niż "zajebiste". Dalej jest tylko lepiej: "Zmarszczki na jego twarzy zdradzały, że jest starszym człowiekiem". Dzięki Sensei, nie wpadłabym na to. A na koniec: "Można by powiedzieć, że z Kopciuszka stałam się księżniczką, a mniej poetycko, że z budynku przemysłowego stałam się modnym lokalem." - naprawdę, bardzo to było poetyckie... Zapewne Brzechwa w grobie się kręci jak na rożnie. Dialogów nie będę przytaczać, bo nie zaśniecie, a w weekend należy się wyspać.
Jedyne, co mi się podoba to okładka - bardzo ładnie dobrane kolory i fajnie zaprojektowany obrazek. Myślę jednak, że drugie wydanie powinno zostać wydrukowane na papierze toaletowym - nie dość, że ekologicznie, to jeszcze pożytecznie, bo książki tej grubości nawet nie można pod stolik podłożyć. A spalić szkoda, bo okładka fajna.
Książkę polecam tym, którzy idą na urodziny do kogoś, kogo bardzo nie lubią i nie wiedzą, co dać w prezencie.