Czysty horror. Tak pierwszy, jak i drugi tom. Trzeciego z własnej woli, za darmo, nie przeczytam- masochizm ma jakieś granice.
Nominację do Wielkiego Kalibru za rok 2018 dla "Pogromcy grzeszników" uważam za skandal i jaskrawy dowód na to, jak mierny wybór miała kapituła. A drugi tom jest jeszcze gorszy! Ta recenzja będzie więc zbiorczym zestawem przemyśleń po dwóch tomach, zamiast jechaniem li tylko po drugim tomie.
Zwróćcie uwagę jak tutaj poprowadzona jest intryga. W obu tomach długimi fragmentami nie dzieje się nic, w pierwszym nawet kolejne trupy zlewają się w jedną kupę- za to na ostatniej prostej autor sypie kolejnymi wątkami kompletnie od czapy, byle zapchać strony, a finał musi być z takim "holiłudzkim" sznytem. Choćby akcja w Kępie, która jest potrzebna jak zawiasy w tyłku i napisana tak niebywale koślawo, że zawstydziłaby niejednego grafomana. Gdyby autor przedstawił scenę, jak Stalin wjeżdża na koniu do Semadeniego, to nie byłoby zaskoczenia.
Powtarzalność wyjaśnień jest tu przygniatająca, a nawet te świeższe próby odmalowania klimatu epoki, przypominają wykłady. Rozumiem, że trzeba czasem coś doświetlić, żeby czytelnik załapał szerszy kontekst, ale to, cholera ciężka, ani trochę nie wychodzi naturalnie! Idziesz ulicą z bohaterami, a czujesz się jak na wycieczce z przewodnikiem, który powtarza to samo już szósty raz tego dnia i już tym, po ludzku, rzyga. Dialogi są tak drewniane, że nie sposób brać ich na serio- czytając nie wierzyłem w ich przyjaźnie czy animozje.
Zresztą, dialogi są często tylko pretekstem do wygłoszenia wykładu. Dobrym przykładem jest scena z Boyem i Ireną Krzywicką. Oni nie mówią, nie starają się rozmawiać- oni perorują. To NIE JEST dialog, bo nawet nie odpowiadają na pytania śledczego. Albo scena na lotnisku pod koniec drugiego tomu- wszyscy wstrzymują oddech, a lotnik konspiracyjnym szeptem robi wykład o awiacji. Z niedowierzaniem zamknąłem książkę, rzuciłem w kąt i nie wracałem przez jakiś czas.
Przyczepiłem się do dialogów, bo bohaterowie dużo rozmawiają (i co stronę piją i jarają- serio), a jeśli nie ma chemii między nimi, czegoś co kupi czytelnika, to nawet super intrygę możesz sobie w buty wsadzić, wyższy będziesz.
O właśnie, bohater. Nazwisko Strasburger zobowiązuje, więc co chwilę lecą kulawe dowcipasy, albo suchary które słyszałem jeszcze w ogólniaku. Nic to, rozbawiona gawiedź klepie się po kolanach jak pensjonariusze pokoju bez klamek i ryczą "Dodek! Prawdziwy Dodek!" (że niby lepszy komediant niż Dymsza)- i tak co kilka stron. Postacie są przestrzelone, przeciągnięte niemiłosiernie, ale ani krzty w nich charakteru. Picie Strasburgera w drugim tomie, to już w ogóle są takie jaja, że chyba nigdy nie widziałem głupszego sposobu pokazania problemu alkoholowego w książkach. Siadaj, pała, przyjdź jutro z rodzicami.
Autor twierdzi, że wzoruje się na Wrońskim. Chwała mu za to, ale wyszło tak, jak by producent taczek sugerował, że czerpie inspiracje z Mercedesa. To jest skala tego, jaki jest pomiędzy tymi autorami rozrzut jakościowy. Dałoby się czytać tę serię, ale tam wszystko opiera się na przesadzie. Używki, dowcipy, zgony, to jak się ludzie wypowiadają.
Dodałem po dwie i jednej gwiazdce za knajacki klimat, ale nawet on, jak wszystko w tej serii, jest przestrzelony dosyć znacznie. Miały być lekkie pociągnięcia pędzla, cieniowanie aby nadać charakteru całości, a wyszło miejscami jak ciśnięcie w płótno wiadrem z farbą.