Kiedy otworzyłem powieść "Wybaczam Ci", poprzedni tom tego z Mrozowych cyklów, to pierwszym co mnie uderzyło była taka totalna, fantastyczna lekkość. To, jak sprawnie Najpłodniejszy sprawia, że chce się dany tekst czytać, to jak dobrze mu to wychodzi. Literatura popularna to taka, którą się chce chłonąć i to właśnie bardzo często jest Mróz, a tamten tekst to była kwintesencja tego :) Otwierając więc tę powieść miałem nadzieję na identyczny efekt i... i srogo się zawiodłem. Tu lekkości nie było w ogóle. Nic. Można to oczywiście zrzucić na sam charakter sceny, która rozpoczyna tę książkę, ale nie, nie chodzi o to. Tu to po prostu Mrozowi nie wychodziło, coraz to dostawaliśmy sceny, które nie wciągają i nie proszą nas, byśmy kontynuowali lekturę. Jakieś nie składające się a nic rozmowy, spotkania, pojawiania się nowych postaci - właśnie bez tej lekkości. Może trochę tłumaczy to fakt, że gro bohaterów już znaliśmy, nie byli osobami, które dopiero mamy odkryć, bo to może też grać przeciw powieściowej lekkości, ale, jak już, tłumaczy to tylko mały fragment tego mojego problemu z tym tekstem. Tak jak jest owa lekkość znakiem rozpoznawczym Najpłodniejszego i ratuje czasem nawet jego słabsze powieści, tak tu zanikła całkowicie. Tym to dziwniejsze, że tak świetnie wybrzmiała w poprzednim tomie, z podobną przecież historią.
Co ciekawe ten brak lekkości przełożył się też na powieściowe cliffhangery. Są tu zrobione tak na siłę, że chyba już bardziej nie można. "Bo przecież coś musi się dziać, coś musi choćby tylko spróbować przykuć uwagę czytelnika" - zdaje się tak myślał Remek. No to nie przykuwa (pół godziny po odłożeniu książki nie pamiętam żadnego, choć pamiętam, że były), nie działa. Szkoda, zwłaszcza w porównaniu ze świetnie zrobionymi zwrotami akcji z "Wybaczam Ci".
W posłowiu do "Nie ufaj mu" Najpłodniejszy napisał, że pierwotny pomysł na tę książkę był inny, ale potem postanowił go trochę zmienić i uznał, że po tej zmianie powieść już sama się mu napisze. I to bardzo widać. Bardzo widać, że pisał na bieżąco, opierając się na owym pomyśle. Wiecie, czasem jest tak, że czytając domyślacie się, jak się całe dziełko skończy i myślicie sobie "żeby to nie było to, żeby to nie było to", żeby to się nie skończyło w ten nie najmądrzejszy sposób, który nam się narzuca na myśl. No to tutaj to jest dokładnie to. Finał jest dokładnie taki, jakiego domyślamy się i jakiego nie chcemy. W dodatku główny zły nie ma tego charakterystycznego uroku rzezimieszka, który tak ładnie nadaje swoim rzezimieszkom np. Coben. Nie ma tego złego błysku w oku, choć Mróz w pewnych partiach ewidentnie bardzo, bardzo chciał, by taki błysk się w nim pojawił.
Aha, no i muszę o tym wspomnieć - tak jak Mróz tu podporządkował działania jednej z postaci (skrzywdzonej dziewczyny, już napiszę wprost o co mi idzie, ryzykując, że uznacie tę recenzję za spoilerową :)) temu swojemu pomysłowi, do którego jak widać bardzo się przywiązał, to jest aż śmieszne. Musi to robić w taki sposób, mniejsza, że nikt by tego tak nie robił, mniejsza, że to totalnie nieprawdopodobne psychologicznie ani pod żadnym innym względem, musi to robić, bo... ha, bo taką właśnie powieść pisał akurat Najpłodniejszy.
Interesujące, że Mróz nie wyzyskał w pełni nawet pól możliwej gry z czytelnikiem, popatrzcie np. na motyw z duszeniem. Ewidentnie czegoś się domyślamy gdy się pojawia, przynajmniej ja się czegoś domyślałem, a potem te moje domysły okazały się niezgodne z powieściową prawdą. I co? I nic. Nijak ten rozdźwięk nie został wykorzystany (a przecież takie rzeczy mają olbrzymi potencjał, by być wykorzystywanymi w powieściach kryminalnych i okołokrymianlnych, "gra z czytelnikiem, głupcze"), bo pisarz kreował sobie swojego głównego złego i najwyraźniej tylko to go obchodziło.
Poprzedni tom był jedną z najlepszych powieści Mroza, ten jest jedną z najgorszych. Paradoks? Może, prawda taka, że nawet mi się specjalnie pisać o tej książce nie chce :)