Małgorzata Rogala bardzo chciała, by jej powieść była przyjemna w czytaniu.
Tak, to pierwsza konstatacja związana z omawianym dziełkiem. Ma być lekko, bezstresowo, sympatycznie i fajnie. To wręcz paradoksalne, zważywszy, że służąca zawiązaniu fabuły zbrodnia należy do tych naprawdę ciężkich i takich, które potrafią w większym niż gro innych stopniu poruszyć czytelnika, że to, co się w fikcyjnym maleńkim miasteczku (z którym jednak jakimś cudem jest mocno związanych aż dwoje celebrytów cieszących się ogólnopolską sławą :)) wydarzyło kojarzy się z tymi sprawami z prawdziwego, naszego, świata, które na długo pozostają w pamięci. I, trzeba przyznać, autorce jakoś udaje się to rozegrać, ostrość samej przypadku swoją drogą, to, jak odbieramy poświęconą mu książkę – swoją.
Choć… czy to aby na pewno zaleta tekstu, że coś niewątpliwie mocniejszego niż „zwykłe” morderstwo przechodzi sobie tak całkowicie obok czytelników? Podobnie zresztą jak również nader mocne sprawy z przeszłości głównej bohaterki?
Chyba jednak tak, zważywszy generalny charakter omawianej powieści. Skoro Rogala pisała to tak, by była to de facto lekko obyczajówka z narastającym powoli wątkiem kryminalnym, dodanym pewnie co najmniej po trosze na sił… eeee dodanym pewne co najmniej po trosze ze względów marketingowych – a niewątpliwie tak się właśnie sprawy miały, to było jednoznacznie zaplanowane jako lekkie czytadło, raczej dla kobiet, może i po prostu w znacznej części dla nastolatek – no to autorka osiągnęła tu po prostu ten efekt, który chciała osiągnąć (wykorzystując swój sprawny styl, umiejętność budowania scen itd.) i tyle. Zwróćcie zresztą uwagę na to, w jaki sposób zostaje wprowadzony wątek kryminalny (swoją drogą wtedy jeszcze totalnie nic nie wskazuje na to, jak epatującym on będzie) po wziętych jednoznacznie z powieści obyczajowej wczesnych partiach powieści – po prostu postacie siedzą w saloniku, omalże dosłownie przy ciasteczkach i herbatce (czy aby ta ostatnia się tam tak zupełnie bezpośrednio nie pojawia na stole?) i jedna z nich informuje inne, że „ma podejrzenia”. Sztuczne to? Może i tak, ale razi przecież tylko troszeczkę.
Powtórzmy, wszystko jest wygładzone, sielankowe i naiwn… eeeee... przyjemne. Tak w warstwie stylu, jak i fabuły. Co może najbardziej uderza (w tym potencjalnym nieprzyjemnym sensie tego słowa) w tym kontekście to wątek nastolatków, naprawdę wielu powie pewnie, że oni to nie używają takiego języka, nie reagują w taki sposób, się tak nie zachowują. Ale może naprawdę nastolatki są różne i nie ma sensu wszystkich wtłaczać w jeden schemat?
Co jeszcze jest ciekawe, to sposób w jaki to przyjemniactwo rozgrywane w powieści przez autorkę przekłada się na sposób w jaki oddaje ona głos poszczególnym postaciom. Wiecie, jak to teraz zazwyczaj wygląda w powieściach w gatunków literatury popularnej? Ma być zawsze wiadomo, czyj punkt widzenia w danej chwili mamy (nawet przy trzecioosobowej narracji, jak w wypadku omawianej pozycji), wszystko ma być w tej sprawie jasne i wyraźne. No to tu mamy generalnie podobnie, wiemy, czyimi oczami oglądamy dane zdarzenie, jest to przejrzyste, ale jednocześnie zrobione jakoś tak totalnie bez napinki. Rogala nie dba o równowagę w tym wszystkim, o jakieś proporcje, chce to perspektywę naszej dzielnej pani policjant, chce, to innej postaci, nie przejmuje się tym, że to inne patrzenie na powieściowy świat może być czasem ocenione jako wprowadzone nagle i bez składu. I jak to kupuję, wychodzi właśnie tak, jak miało wyjść. Naturalnie i przyjemnie.
I ja bym to wszystko generalnie kupił. Serio, mam zresztą wrażenie, że przez tę moją reckę powyżej przebija jak dotąd owo wrażenie, że ja jestem w stanie zaakceptować wszystko to, o czym powyżej pisałem. W ogóle to czytając „Milcząc jak grób” miałem dość silne skojarzenie z momentem, kiedy recenzowałem „Kształt nocy” Tess Gerritsen, już po tym, jak właściwie prawie każdy na portalach literackich zjechał tę powieść. „Nastawcie się na sprawnie i ciekawie napisany harlekin i będzie okej”, tak to wtedy ujmowałem, prawda? Tu byłoby podobnie.
No, tylko, że to rozwiązanie wątku kryminalnego. Banalne, niemądre, uderzająco wręcz przewidywalne. Takie, co do którego autorce – rzuca się to w oczy – zależało, by było jakąś tam wartością samo w sobie i takie jednocześnie, które ową wartością nie jest w żadnym stopniu, jest jej zaprzeczeniem, czymś, co powieść pogrąża. W dodatku wszystko kończy się też lepiej, dużo lepiej i, ha, podejrzanie lepiej niż skończyłoby się w wypadku analogicznej sprawy w naszym świecie, po prostu totalnie bezkosztowo dla jednej z ofiar – ten fakt też się w to przyjemniactwo wpisuje. I tego już kupić nie jestem w stanie, by pisarka przekroczyła moją osobistą cienką czerwoną linię.
Przez nie właśnie ocena z mocnej siódemki spada do słabej i mocno naciąganej piątki.