To już jedenasta pozycja w serii z Erlendurem Sveinssonem, policjantem z Reykjavíku w roli głównej (a dziewiąta wydana u nas). Zaczyna się tak, że Erlendur, bierze urlop i jedzie na wschód Islandii, gdzie przed wielu lat zaginął w burzy śnieżnej jego młodszy brat Beggi, ciała nigdy nie odnaleziono. Erlendur, który się uratował, miał wówczas 10 lat.
Ta tragedia położyła się cieniem na reszcie żywota rodziców Erlendura, ale także na jego życiu, bo nigdy nie mógł uwolnić się od poczucia winy za śmierć brata, przez cały czas jest to dla niego niezabliźniona rana. Już w poprzednich pozycjach z serii Erlendurowi zdarzało się jeździć na tereny, gdzie zaginął brat; obsesyjnie szukał jego szczątków. W tej pozycji całkowicie poświęca się poszukiwaniom, a mieszka w rozpadającym się rodzinnym domu, który wiele lat temu opuścił wraz z rodzicami, przenosząc się do Reykjavíku; chcieli uciec od wspomnień o Beggim.
Przy okazji Erlendur odkrywa inne tajemnicze zaginięcie, oto 60 lat wcześniej młoda mężatka imieniem Matthildur wyszła rano z domu z zamiarem dotarcia do matki, podróż na piechotę miała trwać cały dzień, ale rozpętała się burza śnieżna i kobieta zaginęła; ciała nigdy nie znaleziono. Tego samego dnia w śnieżnej zamieci zginęło kilku angielskich żołnierzy, ale wszystkie zwłoki odnaleziono. Sprawa Matthildur wygląda więc tajemniczo, Erlendur prowadzi prywatne śledztwo, odwiedza domy opieki, rozpytuje staruszków i powoli dowiaduje się, że w małżeństwie Matthildur były poważne problemy. Starzy ludzie rozmawiają z nim niechętnie, nie lubią ujawniać mrocznych tajemnic rodzinnych, jedna z indagowanych osób mówi: „Dlaczego grzebiesz w dawno minionych sprawach? Dlaczego nie pozwolisz ludziom spokojnie leżeć w grobie?” No cóż, grzebanie w sprawie Matthildur jest dla Erlendura formą odkupienia za olbrzymie poczucie winy z powodu zaginięcia brata. Wreszcie, po namolnych nagabywaniach staruszków, Erlendur dociera do prawdy, która wygląda jak z tragedii szekspirowskiej: nieślubne dziecko, zdrada, zazdrość, zemsta, morderstwo. Niemniej Erlendur nie ma zamiaru otwierać śledztwa a tym bardziej pociągać winnych do odpowiedzialności: bohaterowie zdarzeń albo nie żyją, albo są u progu śmierci.
Książka jest bardziej moralitetem niż kryminałem. To rzecz o odkupieniu, o przymusie odnalezienia szczątków bliskich, dopiero wtedy żyjący mogą odzyskać spokój. A wszystko to się dzieje w scenerii wrogiej przyrody: sztormy, zamiecie, burze śnieżne, które wyznaczają rytm i sens życia Islandczyków. To, mimo paru dłużyzn, bardzo dobra książka, ale powtarzam, bardziej literatura piękna niż kryminał.
Słuchałem audiobooka w słabym, dość monotonnym wykonaniu Piotra Mikołajczaka, zdecydowanie bardziej odpowiadało mi, gdy poprzednie tomy z serii czytał Andrzej Ferenc.