Mam wrażenie, że ostatnio media przyjęły sobie za punkt honoru dwa cele. Po pierwsze: obrzydzenie rodzicielstwa, po drugie: obwinianie za niską dzietność. Właśnie dlatego książka „Zakaz gry w piłkę” jawiła mi się jako publikacja napisana na przekór tym trendom. Liczyłam jednak na reportaż, który przedstawi temat w obiektywny sposób. Niestety… przeliczyłam się.
„Zakaz gry w piłkę” ma jeszcze podtytuł „Jak Polacy nienawidzą dzieci”. Zgodnie z założeniami, reportaż ten miał przedstawić poważny, społeczny problem, jakim jest jawna lub ukryta wrogość wobec nieletnich obywateli tego kraju.
I na początku jest naprawdę nieźle! W związku z faktem, że od ponad trzech miesięcy jestem mamą, z zaciekawieniem czytałam o konieczności traktowania małego człowieka… jak człowieka. Niby oczywiste, a jednak dające do myślenia. Bo bardzo łatwo zrzucić winę na malucha, stwierdzić, że płacze, bo ma ciężki charakter. Zdecydowanie trudniej zrozumieć co jest powodem tego płaczu, a potem jeszcze wyjść naprzeciw niezaspokojonym potrzebom.
Już nawet podczas tych pierwszych rozdziałów zdarzały się dziwne wstawki. Autor co jakiś czas prezentował swoje dość skrajne poglądy. Jednak tak długo, jak był to tylko dodatek do ciekawych tematów, tak długo nie było to aż tak niekomfortowe. W końcu nie musimy się we wszystkim zgadzać. Problem zaczął się wtedy, kiedy reportaż przeistoczył się w strumień myśli autora, w którym jego osobiste zdanie stanowi główną myśl, a prezentowane przez niego stanowisko jest tym jedynym słusznym. Ostatnie rozdziały są już tak luźno powiązane z dziećmi, że zupełnie nie rozumiem, czemu znalazły się w tej książce.
W tym miejscu warto zaznaczyć, czemu w ogóle sięgam po reportaże. Otóż oczekuje od nich solidnej porcji faktów. Interesuje mnie szerokie ujęcie tematu, które skłoni mnie do przemyśleń. Jednak nie szukam prostych rozwiązań. Nie chcę, żeby autor wcielił się w rolę autorytetu i wyjaśnił mi co mam myśleć na każdy temat. Chcę tę pracę wykonać samodzielnie, ale potrzebuję do tego solidnej porcji danych.
Tych jednak nie dostarczyła mi ta książka. Jest to publikacja, którą równie dobrze można nazwać esejem. Chodzi w niej głównie o zaprezentowanie zdania autora. Być może potrzebował wyrzucić z siebie frustrację. Nie oceniam, każdy ma swój sposób na radzenie sobie z problemami. Tylko czemu to dzieło zostało nazwane reportażem? Książka jest też niesamowicie wypełniona lewicową ideologią. Autor zupełnie się z tym nie kryje. Gra w otwarte karty i wprost wyjaśnia czytelnikowi, jakie są jego poglądy. Jednak ja nie spodziewałam się, że będzie to aż tak polityczna książka, w której każdy temat będzie zaprezentowany z jedynej słusznej perspektywy.
Raziły mnie też wewnętrzne sprzeczności. Raz autor twierdzi, że dobro dziecka powinno być brane pod uwagę poza politycznymi podziałami, a jednocześnie przez cały tytuł wyjaśnia nam, co lewica sądzi na dany temat i czemu zazwyczaj ma rację. Uwielbia też w złośliwy sposób przytaczać stanowisko prawicy. Z jednej strony nie ma nic przeciwko promowaniu szkodliwych wzorców w „Rodzinie Monet” (bo czytelnik wie, co czyta), z drugiej czepia się jak rzep psiego ogona „Harry’ego Pottera”. Kolejny przykład? Cały czas podkreśla, że poprzednia władza uprawiała politykę pod hasłem „kiedyś to były czasy, a teraz nie ma czasów”, a sam w kółko opowiada jak to mu się kiedyś żyło, jak wyglądało jego dzieciństwo, szkoła, podwórko, że teraz to już nie jest tak dobrze. I takich przykładów można by mnożyć.
A wszystko sprowadza się do jednego wniosku. Temat jest ważny, ciekawy i pod prąd. Jednak nie został zaprezentowany w dociekliwy, pozbawiony uprzedzeń sposób. „Zakaz gry w piłkę” to niestety zapis myśli autora, który ani nic nie wnosi, ani nie skłania do refleksji.