Bezkresna czerwień pustyni, dziwaczne kształty kaktusów, niesamowite kolory Wielkiej Rafy Koralowej i cały poczet zwierząt, których nie spotkasz nigdzie indziej — właśnie tak Australia maluje się w mojej wyobraźni. I zapewne nie tylko w mojej! Jednak muszę się przyznać z lekkim wstydem, że nigdy głębiej nie zgłębiłam historii i kultury tego fascynującego kraju.
Aż do teraz!
Z pomocą przyszła mi „Australijska Odyseja”, zabierając w fascynującą podróż przez ten tajemniczy ląd. Dzikie, nieokiełznane piękno spotyka prastare tradycje oraz współczesnych podróżników. Tu nie może być nudno!
Muszę przyznać, że książkę bardzo łatwo się czytało. Narracja pierwszoosobowa pełna komentarzy sprawiła, że można było poczuć się jak podczas słuchania relacji z podróży dobrej przyjaciółki. Na plus zasługuje ta autentyczność, a przede wszystkim szczerość. Z jaką ulgą można odetchnąć, czytając, że gdzieś na świecie inni ludzie zrezygnowali z gotowej atrakcji, bo zwyczajnie szkoda im było pieniędzy!
„Australijska Odyseja” podzielona jest na trzy części. Każda z nich pokrywa wojaże po innym regionie: południowo-wschodnim, północno-wschodnim i centralnym oraz północno-zachodnim. Jeśli chodzi o treść, znajdziemy tutaj naprawdę wszystko. Opisy spotkań pierwszego stopnia ze zwierzętami (lub widok na ich kości porozrzucane przez wiatr wzdłuż długich, opuszczonych dróg), roślin, o których egzotyce nasze mogą tylko pomarzyć, a także przemieszczania się z miejsca na miejsce. Tego ostatniego jest naprawdę sporo. My, Europejczycy, nie przywykliśmy don prawdziwie długich podróży. Nie zdajemy sobie sprawy, z tego jak odludna potrafi być Australia – przykładowo, podróżnicy są zachęcani przez mieszkańca pewnego miasteczka do udania się do sąsiedniej miejscowości, oddalonej o „jedynie” trzysta kilometrów. To mniej więcej tyle, ile z Katowic do Lublina!
Autorzy pokazują wiele ekscytujących momentów swojej podróży. Nie zapominają jednak o chwili refleksji nad nierozwagą turystów, którzy nie przewidują niekorzystnych warunków pogodowych lub nie zaopatrują się w dodatkowe paliwo. Ile prawdy jest w cytacie:
Dla wielu pająki czy węże to najniebezpieczniejsze zagrożenia czyhające a Australii. Jednak najniebezpieczniejsze na czerwonym kontynencie są odległości.
W pojawiających się opisach niesamowite jest także zderzenie kultury rdzennych mieszkańców Australii z białymi. W głowę zapadł mi fragment, gdzie opisywana jest pewne skały, „urzekające swoim majestatem i chęcią oszukania praw fizyki”. Wśród nich znajdował się pokaźny kamień – święty dla Aborygenów, niezmiernie fascynujący jako eksponat dla Europejczyków. Jak można się spodziewać, ci ostatni go przywłaszczyli… Na całe szczęście, po wieloletnim sądowaniu się, sporny głaz wrócił do prawowitych właścicieli. Problemy tego typu ukazują jednak, jak trudno jest zrozumieć obcą kulturę, pogodzić się z jej dobytkiem i zaakceptować jej bogactwo bez ingerowania w nie… Tego typu fragmenty skłaniają do głębokiej refleksji.
Biorąc to wszystko pod uwagę, jestem zdania, że treść została rzetelnie opracowana; pełni funkcję zarówno rozrywkową, jak i edukacyjną. Książka domaga się docenienia nie tylko za ciekawe sprawozdanie z relacji, ale także za formę ogółem. W środku czekają fotografie z podróży. Część z nich naprawdę zapiera dech w piersiach. Skała Uluru z półokręgiem tęczy tuż nad nią, fenomenalny widok w drodze na prom w Yeppoon, zachody słońca w Parku Narodowym Kościuszko… Patrząc na zdjęcia, łatwo zgadnąć, dlaczego Australię nazywa się „czerwonym kontynentem”.
Skoro zalety mamy już omówione, przejdźmy do niedociągnięć. Początkowo bezpośrednio pierwszoosobowa narracja z opisem emocji mnie nieco irytowała, ale zgaduję, że to zwyczajnie kwestia przyzwyczajenia. Niektórzy mogą się też poczuć jak na szkolnej wycieczce przez pojawiające się dość często wstawki geograficzno-historyczno-statystyczne, które, bądźmy szczerzy, są nieco mniej interesujące od faktycznych przeżyć.
Jeśli chodzi o elementy luźniej związane z książką — jeju! Jakie to miłe uczucie zobaczyć autorów aktywnych w Internecie! Zazwyczaj jesteśmy ograniczeni do krótkiej notatki biograficznej na tyle okładki; kontekstu epoki, jeśli nam się poszczęści przeczytać coś starszego – a w tym wypadku? Można z łatwością wejść na Instagrama lub Facebooka i zobaczyć, gdzie wywiało Annę i Kamila Gryczów. Czytanie lektury w pewien sposób pozwala sobie na zbudowanie bliższej więzi z podróżnikami, która nie musi powstać podczas samego przeglądania profilów na mediach społecznościowych.
Suma summarum: to sympatyczna lektura dobra zarówno dla podróżników, jak i kanapowiczów, którzy wolą przeżywać dalekie podróże oczami innych ludzi. Przeczytanie jej z pewnością nie zaszkodzi, ale może wzbogacić o całkiem nowy sposób postrzegania Australii. Kto wie, może to początek twojej własnej, prawdziwej przygody z Antypodami?