Książka dla wielbicieli niewątpliwych talentów Państwa Meller, jakiekolwiek te talenty są.
Z całą pewnością nie jest to talent do robienia zdjęć. Pan Marcin jest doskonałą personifikacją hasła, że to nie aparat robi zdjęcia. Na nic też poświęcenie jednej z firm produkujących sprzęt fotograficzny. Fotografie Pana Mellera nie mają tematu, są źle wykadrowane, zaś sama Gruzja przejawia się na nich jako dość nudny, szaro-bury i często-gęsto wykoślawiony kraj. Dobrych zdjęć jest dosłownie kilka. Kuriozum jest zdjęcie srającego konia na tle jakiejś skały obrośniętej drzewami, na której to skale mają się jakoby znajdować ruiny jakiejś twierdzy z podpisem Ruiny twierdzy Chornambudżi wywarły mocne wrażenie na zabłąkanym koniu. Dam sobie spokój z opisem moich wrażeń.
Jako osoba nie posiadająca talentu w piciu alkoholi wszelakich, zostałem dość mocno zniechęcony do wyjazdu do Gruzji. Nie mówię, że nie piję wcale, ale spożywam w ilościach homeopatycznych. Jak nie jesteś w stanie wypić do dna, z pojemnika o pojemności minimum jeden litr, wina popijając je potem czaczą, to też daj sobie spokój. Masz wybaczone jeśli dobrze tańczysz gruzińskie tańce i śpiewasz gruzińskie piosenki. Inaczej będziesz się czuć, jak obcy w obcym kraju.
Układ opowiadań, niektórych nie powiem niezłych, jakiś taki mocno chaotyczny. Hitchcock miał doskonałą receptę, wszystko musi się zacząć od trzęsienia ziemi, a potem napięcie musi narastać. Tu tak się to jakoś to wszystko porozłaziło, trzęsienie jest gdzieś w środku, napięcia rozstrzelane wstawkami o „Soso” i historii Gruzji. Opowiadania są całkiem całkiem, ale każdy kto choć trochę włóczył się po świecie nawet niedalekim, i nie korzystał przy tym z biur podróży, ma w zanadrzu kilkanaście takich historii, w czym są one gorsze, nie nazywacie się drodzy czytelnicy Meller, ot i wszystko. Mnie też zdarzyło się płynąć statkiem, który o dziwo nie zatonął, ba nawet leciałem samolotem, który nie spadł. Kulom na szczęście nie musiałem się kłaniać, zawsze stałem z odpowiedniej strony karabinu.
Przez całą książkę przewija się temat ślubu i wesela Państwa Meller w Gruzji. W końcu dochodzimy do clou i co, trzy zdania, z czego trzecie jest o tym, że goście z Polski mieli niemały problem z ożyciem. Ponoć impreza której się nie pamięta, to dobra impreza. Mam tylko nadzieję, że ktoś robił zdjęcia i państwo młodzi mogli przynajmniej obejrzeć, to czego nie pamiętają.
Dużo w tej książce się je, ale nie znajdziecie choćby jednego przepisu, coby samemu zrobić sobie choć namiastkę uczt, jakie spożywają nasi dzielni autorzy.
Większość tekstów pochodzi z lat 80 i 90 ubiegłego wieku, prawdopodobnie nie ma już tej Gruzji jaką opisują Państwo Mellerowie.
Czym więc ta książka jest, sami autorzy nie bardzo wiedzą, a jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o… .
Okładka jest bardzo ładnie zrobiona i pomysłowo. Temu kto robił korektę, na miejscu autorów, wytoczyłbym proces o działanie na niekorzyść klienta. Z autografów jakie dostały mi się wraz z książką wnioskuje, że Państwo Meller tej książki nie napisali, oni ją nabazgrali.
Jak dla mnie to ocena 4/10 to maksimum na jakie zasługuje to coś.