Kiedy myślimy o II wojnie światowej, przed oczami mamy front, żołnierzy, spadające bomby i obozy koncentracyjne. Tak, wojna była okrutna, odcisnęła piętno na milionach ludzi, jednakże są też inne osoby, na których piętno zostało wyciśnięte, jak tatuaż, jak numer na ręce.
Osobami tymi są dzieci. Dzieci zabrane, wykradzione, porwane, przywłaszczone. Mowa tu o dzieciach, które trafiły w ręce niemieckie, aby zostać zgermanizowane.
Nie wiecie, o czym mowa? Już Wam tłumaczę.
Heinrich Himmler, wymyślił sobie (nie on jeden, ale on trzymał najbardziej rękę na pulsie), iż w związku z tym, iż wielu Niemców ginie na froncie, coraz mniej jest krwi aryjskiej, której tak bardzo potrzebowali. W związku z tym zaczęto wdrażać w życie plan germanizowania dzieci. Jak to się odbywało? Dzieci z niebieskimi oczami i blond włosami, przechodziły selekcję. Mierzono je, ważono, sprawdzano proporcjonalność głowy. Szukano perfekcyjnych dzieci, które wyrosną na perfekcyjnych Niemców. A to, że były ukradzione, wyrwane z ramion matek? A kogo to obchodziło? Na pewno nie Niemców.
W tej książce, która została napisana przez 6 osób, które zaangażowały się w poszukiwania osób zgermanizowanych, poznajemy ich kilkanaście. Ich historie są przejmujące i pomimo tego, iż minęło prawie 80 lat od końca wojny, dalej wywołują ciarki na plecach. Od osób, które były świadkami śmierci swoich rodziców, po osoby, które do dziś nie mogą poznać swojej tożsamości, gdyż ich metryki zostały sfałszowane, w celu zmylenia tropów. Wszystkim zależało, aby te dzieci nigdy nie zostały odnalezione.
Wywożone do domów sierot, domów dzieci prowadzonych przez siostry zakonne, tam uczone języka niemieckiego. Te, które się słuchały i przeszły pozytywną selekcję, szły dalej. Albo do rodzin zastępczych, albo jako pracownicy do bauerów. Te, które się nie słuchały... No cóż, nie na darmo mówiono, iż zastrzyk z fenolu, dla wielu był wybawieniem.
Jest taki pałac w Pogrzebieniu. Tam krnąbrne dzieci były katowane, głodzone, karane i w końcu przychodziła po nich śmierć. Do lat 70, mieszkające tam zakonnice słyszały krzyki dzieci i tupot małych stóp. Fikcja? Nie sądzę. Są miejsca naznaczone tak okrutnym bólem, że przejęły ten ból i żyły nim przez wiele lat. Nasiąknęły, odcisnęły swoje piętno na murach, w których to się działo.
No dobrze, a co z dziećmi, którym udało się wrócić do Polski, dzięki PCK i szeregu ludzi zaangażowanych w ich poszukiwania. Czy były to szczęśliwe dla nich chwile? Ano wyobraźcie sobie, że nie. Z wypranymi mózgami, z wybitym z głowy językiem polskim, wracały jako... No właśnie. Ani Niemcy, ani Polacy. W szkołach szykanowani, ośmieszani, znowu przechodzili piekło, jakby to wcześniejsze to było za mało, jakby los dla nich był nie wystarczająco okrutny.
Do dziś są osoby, które starają się od rządu niemieckiego uzyskać odszkodowanie za krzywdy. Niestety, sądy w Niemczech, nie uważają kradzieży i przywłaszczenia przez Rzeszę dzieci, jako czyny uprawniające do wypłaty jakichkolwiek świadczeń na rzecz poszkodowanych. Cytując uzasadnienie sądu z Kolonii:
”Nie był prześladowany z racji swojego zachowania lub szczególnych cech”, a to jest jedyny powód do jakichkolwiek roszczeń. Osoby, które zajmują się tym tematem do dziś, nie odpuszczają, szukają sprawiedliwości, choć oni sami twierdzą, że to wygląda tak, jakby wszyscy mieli umrzeć, a wtedy temat też umrze wraz z nimi.
Polecam Wam tę książkę, powinna to być lektura obowiązkowa w szkołach, aby każdy mógł się dowiedzieć, że nie tylko bomby albo karabiny nas zabijały i krzywdziły. Poruszająca lektura, o naszej historii i historii tysięcy dzieci, które nie chciały takiego losu.