Znacie może Jakuba Wędrowcza? Najsłynniejszego, jedynego świeckiego egzorcystę w Polsce? Na pewno znacie. Jeśli znacie go dobrze – formalnością jedynie będzie pytanie, czy go lubicie… Tym razem Pilipiuk daje czytelnikowi odetchnąć od przygód eksploatowanego przez niego roztropka i proponuje rozrywkę bez jego udziału.
14 opowiadań zawartych na kartach tego zbioru wyłuskuje nas z rzeczywistości i przenosi w inny świat. W większości tekstów – świat znajdujący się za naszą wschodnią granicą, do tego za czasów caratu, lub Rosji radzieckiej.
Czy można mówić o horrorze w przypadku wszystkich opowiadań? Na pewno nie. Powiedziałbym, że nawet połowa nie jest horrorami. Jednak 90% opowieści, jakie poznamy podczas lektury tego zbioru to historie z kręgu niesamowitych. Przez karty opowiadań przewijają się zwykli ludzie, ale obok nich, na równych prawach funkcjonują wampiry, wilkołaki, mutanty popromienne, zwyrodnialcy, czy czciciele Szatana.
Acha, jeszcze o duchach zapomniałem wspomnieć.
Lekkość, z jaką zaczyna się każda historia i z jaką Pilipiuk prowadzi nas za rękę przez kolejne wydarzenia – przykuwa do lektury. Autor zaskakuje nas co chwilę, nie dając się znużyć i zmuszając do snucia coraz to innych domysłów. Już spodziewamy się rozwiązania, tłumacząc sobie wszystko inwazją kosmitów, ewentualnie spiskiem międzynarodowym, kiedy okazuje się, że tak naprawdę odpowiedzialnym za wszystko jest… Pilipiuk, bo w końcu jakby nie było, wszystko to jego sprawka. To on manipuluje czytelnikiem. Gra mu na nosie i pokazując jedną ścieżkę – sprowadza na zgoła inną (żeby nie powiedzieć - na manowce). Wszystko przyprawia charakterystycznym poczuciem humoru, zabawą postaciami i wydarzeniami oraz wiedzą, której z pewnością odmówić mu nie można. Pisarz swobodnie i z lekkością porusza się w klimacie carskiej Rosji, tworzy ad hoc jej realia i nie musi nas wcale przekonywać, byśmy w to uwierzyli, bo po prostu wierzymy. Odruchowo. Wręcz czujemy zapachy, widzimy oczami wyobraźni scenerie tak, jakby stały przed nami. Dosłownie każdy bohater jest żywy (poza trupami rzecz jasna) i w naturalny sposób przypisujemy mu to, o czym czytamy, jak też dodajemy własne wyobrażenia.
Humor i fantazja, z jaką kreowane są kolejne wydarzenia czasem zdaje się „podążać w stronę bandy” i istotnie miejscami wręcz się nawet o nią ociera. Za każdym razem czytelnik skłania się jednak do tego, by pstryknąć palcami i stwierdzić: „Iście niewiarygodne, szatańskie, ale trzeba przyznać, że przebiegłe i sprytne!”.
No bo weźmy na przykład realia opowieści „Atomowa ruletka”, w której warunki we współczesnej Europie dyktuje… Polska, po wygranej Drugiej Wojnie Światowej! Niby „zwyczajne” political fiction, ale z naszego punktu widzenia tak nierealne, że zdawałoby się, że nie ma siły, która skłoniłaby nas do uwierzenia w podobną opowieść. Też tak myślicie? Nie uwierzylibyście w taki scenariusz? Jeśli tak – zapraszam do lektury opowiadania – jestem pewien, że szybko zmienicie zdanie.
Opowiadanie tytułowe - „2586 kroków” oraz tekst „Wieczorne dzwony” to mroczne, tajemnicze historie, w których głównym bohaterem jest polski lekarz – Paweł Skórzewski. Raz w norweskim klimacie, raz w anturażu ukraińskim zmaga się z zarazą. Obydwa teksty to niezwykle umiejętnie zbudowane opowieści grozy, z których przenika nas niepokój, zagrożenie śmiercionośną chorobą i dodatkowe aspekty, które najlepiej sami odkryjcie podczas lektury. Dodam, że wydarzenia w obydwu opowiadaniach rozgrywają się w srogim, mroźnym klimacie, co dodatkowo wzmaga nastrój czytelnika. I tylko zostaje po tych tekstach niedosyt, bo naprawdę chciałoby się, żeby było ich co najmniej ze dwa razy więcej. Cóż, sam jednak wychodzę z założenia, że lepszy niedosyt od przesytu.
Dla zrównoważenia mrocznych i poważnych tekstów Pilipiuk częstuje nas figlarnymi niemalże formami: „W moim domu straszy” oraz „Bardzo obcy kapitał”. Obydwa skonstruowane w formie dowcipnych i prześmiewczych listów - donosów. Jakich? Lektura czeka na Was cierpliwie...
Krótki tekst pt.: „Parszywe czasy” to niewielka zabawa – zarówno z czytelnikiem, jak też z bohaterem opowieści – małe qui pro quo, a wszystko toczy się wokół ludzkiej duszy…
„Samolot do dalekiego kraju” to wycieczka w krainę fantazji, a zarazem swego rodzaju hołd złożony Aleksandrowi Grinowi i jego Lissie – fikcyjnej krainie, którą stworzył tak perfekcyjnie i przekonująco, że w jej fikcyjność co poniektórzy powątpiewają.
Dwa opowiadania – „Szansa” i „Mars 1899” to znów wyprawy za naszą wschodnią granicę. Obydwie wybiegają w przyszłość, mimo, że rozgrywają się w przeszłości. Obydwa teksty bazują na ciekawych pomysłach i w sumie lepiej nic o nich więcej nie pisać, żeby nie popsuć Wam zabawy przy czytaniu. Na pewno polecę je uwadze czytelnika i zarekomenduję, jako świetną rozrywkę.
Po rosyjsko-humorystyczno-fantastycznej „przerwie” klimat następnych opowiadań powraca w rewiry grozy i niesamowitości. Poznamy ostatnie dni Rasputina w tekście pt.: „Griszka”, wejdziemy w skórę kobiety posądzonej o czary („Wiedźma Monika”), dosłownie zanurzymy się w nieodgadnionych podziemiach Moskwy, włócząc się po kanałach z bohaterami „Szamba”, poznamy sąsiedni świat konkurujący z naszym „światem człowieków” („Vlana”), a na sam koniec dowiemy się o skutkach awarii elektrowni atomowej w Czarnobylu i poznamy tych, którzy zamieszkują tytułową, skażoną „Strefę”.
I to tyle. Prawda, że mało? Prawda, że chciałoby się więcej?
Aż dziwne, że te 528 stron minęło jak z bicza strzelił. Aż dziwne, że wszystko rozegrało się w promieniu 2586 kroków...