Gdyby ktoś powiedział mi, że spędzę nad sagą Zmierzchu czterdzieści dziewięć godzin wyśmiałbym i machnął na niego ręką, bo nie wiem jak inaczej mógłbym taki pomysł skomentować. Z pewnych przyczyn jednak tak właśnie się stało – dwie doby z życia. To jest w zasadzie wszystko co chciałbym napisać na ten temat, ale wiem, że można napisać więcej, wypada napisać zdecydowanie więcej, choć wcale mi się nie chce. Czas pisania recenzji zaliczę chyba w poczet czasu straconego(no chyba, że kogoś przekonam, by tego nie czytał). Tu rodzi się jednak pytanie “co napisać?”. Do głowy przychodzi niewiele, choć książka obszerna i tematów wydawałoby się daje dużo. Dłuższa od poprzedniej części o trzy godziny, a od pierwszego tomu godzin o pięć. Niby powinno się w takiej objętości coś znaleźć. Jakby się uprzeć to znajdzie się tam trochę fabuły, coś zaczyna się dziać, w końcu jakieś wydarzenia, jakaś namiastka akcji (bo o grozie, czy “horrorze” jak nawet klasyfikują ten twór, mowy być nie może). Niby coś, a jednak nic, bo fabuła rozwija się w tempie dostrzegalnym tylko po wielokrotnym przyspieszeniu. Do tego wszystkiego przerywniki rodem z ciągnących się tysiącami odcinków seriali, tak samo ciekawych i z dialogami na podobnym poziomie. Problemy roztrząsane przez bohaterów są sztuczne, tak samo drętwe jak oni sami. Meyer niejednokrotnie przedstawiając rozterki Isabelli dopowiada, że “to wszystko jest jeszcze bardziej skomplikowane”, choć tej zawiłości może się dopatrzeć chyba tylko roztrzęsiona hormonami nastolatka, która ma w głowie te same świerszcze co autorka. TYSIĄC PIĘĆDZIESIĄT DWIE STRONY (siedmiuset dwudziestu stron “Przed świtem” jeszcze nie doliczyłem) w trzech tomach wydarzeń z kiczowatego tasiemca, w którym główny bohater mdleje, potyka się, przewraca, kaleczy, na widok krwi znów mdleje, a za najciekawsze uważam to, że “zapomina oddychać”. Co to ma być ? Blondynka z walkmanem, w którym gra podtrzymujące ją przy życiu nagranie “wdech, wydech” ? Gdzie są te cytowane na tysiącach stron forów internetowych niesamowite wydarzenia? Dlaczego setki tysięcy kobiet zachwyca się bohaterem który na widok uśmiechu zaczynają się trząść z podniecenia, a na samą myśl o tym, że komuś grozi niebezpieczeństwo kręci mu się w głowie? O co chodzi ?!
Jak to się dzieje, że gniot tego kalibru, staje się w tydzień, czy dwa od wydania najlepiej sprzedającą się przez długie tygodnie książką w Stanach? Czy po pierwszym i drugim tomie nikt nie zauważył, że autor w kółko powtarza te same zwroty? Zdania buduje w sposób godny ucznia kończącego podstawówkę? Że zamiast normalnego opisu kasku i skórzanej kurtki uskutecznia jakieś biedne kalambury w stylu “coś dużego i twardego, oraz mniejszego i miękkiego”?
Może odpowiedzią na pierwsze pytanie byłoby opinia Kempińskiego, że “nie zawsze ten, kto ma wysoką pozycję społeczną, jest rzeczywiście społeczeństwu potrzebny”, a na kolejne, odpowiedziałby Henryk Sienkiewicz- “jakie społeczeństwo, taka literatura”, ale ktoś mógłby się obrazić, ale tu przychodzi mi do głowy kolejne pytanie – co mnie to obchodzi?