Opowiadanie dedykuję wszystkim straconym, tragicznym romantykom.
Młody facet wypatrywał wschodzącego słońca, pełnego ciepłych, przyjaznych promieni. Właśnie taki życzył sobie początek przyjścia na świat, a gdy słońce zajdzie i pozostawi za sobą mrok i chłód nocy - chciałby pożegnać się z żywotem i ujrzeć zmrok ludzkiej egzystencji. Jego mózg skręcił w inne rejony. Szedł chodnikiem do szkoły – liczył na to, że ujrzy kolejny dzień nie różniący się od poprzedniego. Stanął na czerwonym świetle, wlepiał siatkówkę w licznik, który wskazywał ilość sekund do zmiany koloru światła. Tuż za przechodniami oczekujących na zielone okienko wbiegła młoda dama w opresji. Przerażona pościgiem zaryzykowała improwizując romans. Wzięła młodego faceta za ramię. Zdezorientowany facet zadał pytanie.
Pani musiała pomylić partnera.
Cicho, stój! Przepraszam, że ciebie to wciągam, ale gonią mnie dwaj mężczyźni. Próbuję im uciec, proszę mi pomóc. Udawaj, że jesteśmy parą.
W porządku, kochanie. - Rzekł niepewnie, po czym się poprawił.
Widzę, że się wczułeś. - Zerknęła z lekko odsłoniętymi zębami w przypływie uśmiechu.
Mam za sobą aktorskie doświadczenie.
Tak, jeszcze powiedz, że grasz na wspólnej. - Zadrwiła.
Nie, nie. Nie jestem zawodowym aktorem. Po prostu miałem okazję sprawdzić się na scenie.
No, a teraz sprawdzasz czy potrafisz ratować damy w opresji?
No więc, jak ci mija dzień? - Zapytał z błyskiem w siatkówce.
Zadałeś fatalne pytanie. - Uderzyła go w bok nieśmiało. Odwróciła głowę, gdy usłyszała czyjś bieg. - Biegną tutaj. Zabierz mnie stąd.
Młody facet spojrzał na zegarek, który umieścił na lewym nadgarstku.
Dobra, mam plan. Za trzy minuty pojawi się m-zka niedaleko stąd. Zabiorę cię tam i im odjedziemy.
Zgadzam się. - Pojednała się porozumiewawczo. Dwaj mężczyźni zauważyli znajomy strój.
Tam jest! - Krzyknęli w oddali.
Dama obróciła się na stopie i kazała mu, aby ją stamtąd zabrać. Pojawiło się zielone światło. Młody facet jedną ręką pochwycił nogi damy, a drugą przytrzymał jej plecy. Dama zwiesiła się na karku. Biegł przed siebie, do zamierzonego celu. Nieduża dama wydała się lekka, dlatego też nie był przesadnie obciążony ,,bagażem''. Biegł z całych sił – dama oszalała. . Silny mężczyzna trzymał ją pewnie, a szaleńczy pościg za transportem, który za chwilę miał odjeżdżać, był sprawdzianem jego kondycji fizycznej, której z całą pewnością mu nie brakowało. W języku młodego chłopca zwało się to zainwanianiem. Zainwaniał niczym japońskie metro, które uznaje się za najszybsze na całej półkuli ziemskiej. Oczywiście nie zainwaniał niczym japońskie metro, ale dama mogła poczuć się oszołomiona niezwykłym doświadczeniem, jakie do tej pory jej nie spotkało. Szybki myk, myk w jedną i drugą uliczkę. Jedną na czerwonym świetle, ale sytuacja panny tego wymagała. Mzka przybyła z oznakowaną liczbą - pięćdziesiąt osiem. Chłopiec wbiegł razem z nią do środka. Postawił na nogi, a łotrów pozostawił wystarczająco daleko, by mógł odetchnąć z ulgą.
Jak będę potrzebowała tragarza, albo szybki transport, koniecznie do ciebie zadzwonię.
Wiesz co, to może wysiądziesz?
Za późno. Już jedziemy. Patrz na tych ciołków, już drepczą w miejscu. - Panowie zza szyb wygrażali palcami.
Gdyby nie ja, już nie byłoby ci do śmiechu. - Odpowiedział z lekką drwiną w kącikach ust.
A ja cię uważałam za miłego chłopca. - Wzięła przerwę na głęboki oddech. - Dziękuję za pomoc, ale tutaj już się rozstaniemy.
Mogę chociaż wiedzieć, jak się wabisz?
Wabię? Co ja zwierzę? - Zapytała niedowierzająco.
Taki żart. Sama żartujesz, to postanowiłem wyszczerzyć kły.
Ty głuptasie. - Uśmiechnęła się na serio. Bez udawania. - Jestem gorąca Ola.
Gorąca? - Zapytał miękko. - Tak się wabisz?
To tylko przydomek. Mówią na mnie gorąca.
W moich rękach było ciepło, więc coś w tym jest.
Gdybym parzyła, zwałabym się parząca Ola.
Lubię dowcipne kobitki. Dowcipne i szalone. - Rzucił z przekąsem.
No to masz farta. Właśnie taką dziś poznajesz. Dobra śmieszku, jak tobie na imię?
Spokojny Tomek.
Spokojny, to twój przydomek?
Nie, ale taki jestem.
Spokojny i gorąca, jak to może pasować? - Zapytała z paluszkiem na ustach.
Zapytaj rodziców. Oni powinni wiedzieć.
Tak sądzisz? Dobra. Odezwę się do starszych. Daj mi minutkę.
Gdzie wysiadasz? - Zapytał pospiesznie.
A gdzie jesteśmy?
Na bulwarach.
Ach. Dobra, wysiądę z tobą. - Puściła oczko z delikatnym uśmiechem.
Dobra. - Odwzajemnił uczucie.
Ola zadzwoniła do mamy i zapytała o to, co może się wytworzyć pomiędzy spokojnym facetem, a gorącą dziewczyną. Zdumiona matka popadła w niekontrolowany śmiech, co przyczyniło się do wylania łez z nadmiaru skurczy brzucha.
Córciu, moja droga, takiej parze życzę szczęścia. Dobrali się z prawidłowym temperamentem. Muszę opowiedzieć o tym ojcu, ten to będzie miał ubaw aż będzie musiał biec do łazienki z powodu zaciśniętego pęcherza. - Odpowiedziała z powagą.
Dobra, mamuś. Nie wiem, co w tym śmiesznego. Dlatego nigdy nie zrozumiem dorosłych. - Odburknęła.
Dopóki sama nie będziesz miała tyle lat, co twoja matka, nie zrozumiesz, ale już niebawem pojmiesz, co to znaczy – spokojny i gorąca. Idealny wzorzec rodzinki. Ona wybuchowa, on statyczny niczym pomnik. Oj, córcia. Dziękuję ci za telefon. Rozbawiłam się do rozpuku.
Pa mamo, kończę. - Chciała rzucić telefonem przed zakończeniem rozmowy.
Pa, córciu. - Włożyła telefon do kieszeni i dalej nie rozumiała, co jest śmiesznego w przydomkach.
Tomku, czy jest coś śmiesznego w parze: spokojna i gorąca?
Ależ tak.
Co? - Czekała z rozdrażnieniem.
Nieprzewidywalność małżonki. - Roześmiała się, a napięta twarz zdążyła się zrelaksować.
A to dobre. Chyba zrozumiałam. Ona robi mu wyrzuty, a on na to nic, cisza?
No mniej więcej. Coś w tym rodzaju. Teraz to sobie wyobraź, a zaczniesz się śmiać.
Ileż to rubaszności w tobie i mojej matce. - Pokręciła głową, jakby nie znała się na żartach.
To dasz się umówić na pizzę? - Odrzekł nieco poważniej.
W ramach podzięki? Pewnie. Kiedy? I gdzie?
W sobotę. Wieczorem. Koło dwudziestej pierwszej w pizzerii na Kałkanów.
Szalejesz. - Odrzekła z błyskiem w oku.
Ty jesteś szalona, więc postanowiłem zaszaleć w towarzystwie uroczej dziewczyny. To jak, umówieni?
Owszem, to będzie randka? - Oczekiwała na odpowiedź w napięciu.
Nie sądzę, aczkolwiek w pizzerii poznałem moją eks, przez co mam sentyment do owych lokali.
Rozumiem. To mam się odwalić, jak lala z telewizji? - Odrzekła, z dużą dozą arogancji.
Nie musisz. Choć pewnie i tak to zrobisz, za długo znam kobiety. - Uśmiechnął się, żeby spuścić powietrze.
Niech będzie. Będzie ciekawie. Tylko wiesz, ty też się ubierz całkiem poważnie.
Nie, ubiorę się w pizzę, żeby było śmiesznie. Dziewczyno – my wybieramy się na pizzę, a nie na przedstawienie teatralne.
To taki żart.
Oczywiście. Nikt normalny, by tego nie zrobił.
A ja myślałam, że bycie normalnym, to bycie sobą. Zepsułeś mi marzenia. - Rzuciła z oskarżeniem w głosie, ale z wyraźną drwiną.
Wysiadasz ze mną?
Teraz?
Nie, wczoraj. - Roześmiał się z sytuacji. - Pewnie, że teraz.
Dasz swój numer telefonu?
Nie. - Stanowczo zareagował. - Jak się spotkamy w pizzeri, to wtedy dostaniesz.
Dlaczego? - Pytała zaskoczona.
Chcę wiedzieć, czy jesteś porządną dziewczyną.
Ach, to tak, więc jednak chcesz mnie dla siebie.
O ile nie masz chłopka. - Odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Nie mam. - Rumieniec pojawił się na lewym policzku.
No i dziękuję za informację. - Wysiedli z mzki. Przytulili się, pożegnali i poszli w swoją stronę. To znaczy – dama musiała czekać na sześćdziesiątkę czwórkę, ale cieszyła się, że poznała kogoś wyjątkowego.
...,,Jeśli wygram, ukarzesz się przed moim obliczem''. - Napisał bardziej teatralnie, gdyż czuł jak się aktor na deskach w auli. Musi improwizować, by przetrwać w surowej rzeczywistości.
Przeszedł na otwartą przestrzeń, zanurzył butlę w studzience, by napełnić ją wodą. Do przyrządzenia ciepłych, smacznych napoi domowych. W domu przyrządził sobie kanapki z pasztetem znalezionym w kwadratowej lodówce. A kolejno przyglądał się kartce zapisanej kredką. Obracał, maca i dumał nad grą. Czy to taki tutejszy zwyczaj? Ja cię goszczę, a ty stajesz się narzędziem mojej zabawy? Przeszedł do łazienki, oddał mocz i zadowolił się myślą, że nie musi tego robić na zewnątrz. A co jeśli, ten ktoś, postarał się, aby go tu sprowadzić? - Spocił się z mrocznej myśli kotłującej się w mózgowiu. Niebezpieczna zabawa kosztem jego zdrowia psychicznego. Co jeśli, zostało to ukartowane? Obawiał się przykrej niespodzianki. Chciałby wrócić do własnego pokoju z zapachem mebli, do świata, którego przywyknął. Nie cierpi wsi i jednostajnych widoków. Pusto, głucho i tajemniczy jegomość bez sygnatury.
Niespodziewanie wybiegł w poszukiwaniu wyjścia z tej nikczemnej sytuacji. Patrzenie przed siebie nic nie dawało. Przebiegł z dwa, nie więcej niż trzy kilometry, nie znalazł nic, żadnej wskazówki, by wydostać się z lasu, jakby bariera między nim, a światem zewnętrznym została zerwana. Bał się tego miejsca. Cichych szmerów, widok wiewiórek kicających po drzewach wzbudzał grozę w lędźwiach. A sygnały z nieba bezlitośnie zapowiadały zachmurzenie i zły omen. Miał wrażenie, że im dalej przeczesuje teren, tym drzewa oddalają się, wywołują złudzenie optyczne. Nie miał pojęcia, jaki mamy czas, która godzina. Wiedział tylko, że zmrok prędko zapada, jakby pospiesznie, nienaturalnie. Potulne korony drzew zamieniają się w przerażające, kołyszące duchy. Jakby popadły w ciąg tańca dyskotekowego. Wywijając gałązkami w tańcu - prokurując satanistyczne rytuały. Przerażony i stłamszony wracał czym prędzej do miejsca punktu, gdzie mógłby się schronić przed aurą niewypowiedzianej grozy. Wiatr zerwał się, policzkując przechodnia, nos się zaczerwienił, a z oczu ciurkiem wysypały się łzy przez bezlitosny obuch powietrza.
Gdy dotarł do chaty zdyszany i na skraju wytrzymania nerwowego. Widział kątem oka jakiegoś demona, ociężałego rogacza szarpiącego liście z martwych drzew. Potrząsnął głową, zamykając oczy na sekundę. Zniknął. Omamy czy psychoza? Nie było bezpiecznie, a umysł zaczął ,,nawalać'', płatał figla. Zrobił sobie herbatę i wskoczył na łóżko, chcąc przywrócić w ciele temperaturę pokojową. Zmarzł, nienaturalne niebo wyginało się w półuśmiechu drwiąc z ,,turysty''. Chcąc zająć czymś niespokojny umysł, spojrzał na kartkę. Tajemniczy ktoś napisał:
,,A więc zaczynajmy - wybacz, jestem grafomanem - dlatego nie zważaj na moje błędy. W tej grze nie ma instrukcji. Tworzą się wraz z postępem. Moją grą są zagadki, jeśli je rozwiążesz, pozwolę ci się ze mną widzieć. Pierwsza zagadka: Znajdź latrynę - podpowiedzi szukaj w szopie (musisz ją odkopać). Powodzenia. P.S. Pisz kredką. Są pod łóżkiem. P.S. 2 - Pewnie myślisz, jak stąd nawiać, nie próbuj, nie uda ci się.
Odsunął na wskroś łóżko, zabrał miotełkę i szufelkę z kuchni. Przeczyścił podłogę, podniósł kredki: czerwoną i zieloną. Położył obie kredki na stole obok kartki. Wyszedł z domu i zastanawiał się, gdzie znajdzie szopę, ponoć zakrytą pod ziemią. Brakowało łopaty, rękami nawet nie zamierzał kopać, gdyż byłaby to praca ponad jego możliwości. Trwałoby to wieczność, a nie zamierzał spędzać kolejnej nocy w opuszczonym lesie. Nie ma chęci, ani ochoty pozostawać dłużej niż musi w chacie maniaka o nieznajomej twarzy i głosie.
Przeczesał dom. Znalazł grabią zabawkę w piwnicy. Lepsze to niż nic - pocieszał się w sobie. Gdybał, gdzie zacząć. Gdzie mogła stać szopa? Z punktu domu pasowała w każdym calu podwórka. Zaczął kopać na ,,czuja''. Kiedy nic nie znajdował, zmieniał cel kopania, odpuszczał, kiedy ziemia nie miała śladów czy blizn po ingerencji człowieka. Po czterech akcjach rozejrzał się na nowo. Choć zmierzch zaczął łamać światło i widoczność. Nie miał zamiaru przeczesywać całego podwórka w poszukiwaniu szopy. Musiało być coś charakterystycznego w zakopaniu niemałej szopy. Sprawdzał grunt ziemi. Wszędzie twardo i bez oznak kopania. Chciał zdążyć przed zapadającą ciemnością. Ale demoniczny rogacz czyhał, by dorwać swą ofiarę. Omam czy zwiastun śmierci?
Wybudził się gdzieś przy drodze. Otworzył oczy i ujrzał szarawe niebo. Przemarznięty trząsł się i wstał w poplamionych jeansach. Rozejrzał się, ale nic z tego nie rozumiał. Znajdował się na ścieżce, na której nikt nie stąpał od dawien. Nie znał miejsca, w którym się znajdował. Zastanawiało go, w jakich okolicznościach leżał na ściółce. Czy z powodu libacji alkoholowej, albo być może dlatego, że ponownie wpadł na głupi pomysł i poszedł na zakład w ciemno, kto kogo znajdzie, gdzieś na skraju lasu. Leżącego na piachu, nie wiadomo ile czasu. Nie mógł sobie przypomnieć ostatnich dni życia. Tak jakby wycięli pamięć laserem w tajnych laboratoriach na skraju cywilizacji. Przeszedł się po obrzeżach lasu. Było mu zimno. Okrył się rękami i potrząsał ciałem, by nabrać nieco ciepła. W oddali było widać chatkę, czym prędzej pobiegł, by dowiedzieć się, gdzie zawędrował. Miał mieszane uczucia. Chatka wydawała się opuszczona, nie miała nawet firanek na oknach.
Podchodząc do drzwi nie ujrzał dzwonka. Zapukał dwa razy i wszedł do środka. Domek nie był opuszczony. Znajdował kolejno pokój, łazienkę i kuchnię z gazownią. Nie zastał nikogo. Głupio się czuł wchodząc do czyjejś posiadłości bez zaproszenia, bez namowy gospodarza. Nie chciał zapalać telewizora i gotować wody na herbatę. Postanowił zaczekać, był pewien, że ten ktoś za momencik wróci. Jednak minęły trzy godziny, a gospodarza nie zastano. Obawiał się najgorszego. W międzyczasie wypił herbatę – skorzystał z usług – po czym rozejrzał się po mieszkaniu. Chciał cokolwiek powiązać z miejscem, w którym się odnalazł. Zapadła noc, mroźna i nieprzyjazna. Schował się pod pierzyną, wygrzewał i wciąż wyczekiwał nadejścia gospodarza, ale na próżno. Zasnął i wybudził się jakoś koło drugiej w nocy. Ktoś niepokojąco pukał do drzwi. Ze wściekłą furią. Z początku stonowanie, bez szelestu, a gdy miał dosyć, zapukał głośniej i donośnie, jakby posyłał wiadomość z zaświatów.
Wstał z niechęcią. Przekręcił głowę raz w lewo, raz w prawo. Pukanie ustało, mimo to podszedł do drzwi i otworzył. Nie było nikogo. Tylko słyszał, jak wiatr krzyczy mu do uszu. Zamknął wrota z podenerwowania. Poszedł do łóżka. Przez chwilę wydawało się, że ktoś ponownie puka do drzwi, ale natężył słuch i nic nie usłyszał.
Pewnie mi się zdawało, przeklęty wiatr – Pomyślał i zasnął.
Spał głęboko i wybudził się późnym rankiem. Ziewnął oraz rozruszał kości prostymi czynnościami gimnastycznymi. Gospodarza jak nie było, tak nie ma. Zwątpił w jego istnienie. Zrobił sobie miętowej herbaty, a potem wyszedł z domu w poszukiwaniu żywej duszy. Był przekonany, że znajduje się w wiosce, o której nikt nie pamięta.
Nikt tędy nie przejeżdża. Nikt nie przechodzi. Przeszedł dwa kilometry, nie spotkał nic, ani nikogo. Nie miał pojęcia, w którą stronę się kierować. Każde drzewo wyglądało identycznie. Droga była pokryta kamieniami oraz piachem. Trudno orzec, czy dalej kierować się na północ, czy zboczyć ze ścieżki. Szedł dalej przed siebie. Ubrał rękawiczki, które znalazł w komodzie w opuszczonej chacie.
Zimno jak pierun. - Pomyślał.
Miał na sobie cienką kurtkę, czapkę z paskami. Spodnie młodzieżowe i łatwo przemakalne buty. Mierzył sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i miał nieogoloną twarz od wielu dni. Im dłużej przebywał na nieoznaczonym terytorium, czuł się bardziej niezręcznie. Miał wrażenie, że wszyscy go opuścili. Został sam i nikt nie spieszy z pomocą. Usiadł na zmiętym konarze. Miał już dość okolicznych drzew.
Ciągle tylko drzewa i drzewa, a kiedy zastanę cywilizację? - Pytał się w duchu i nie pewny, co do odpowiedzi. Posmutniał, nie wiedział, co dalej robić.
Brnąć dalej w jeszcze większy gaj, czy powrócić i czekać na wybawiciela? Męczył się pytaniami. Przeszedł kilka kilometrów i zrezygnowany zawrócił. Powolnym susem dotarł do nieszczęsnej chatki. Nadal nikt nie wrócił. Zmartwiony – zaparzył herbaty, łapczywie popijając, ciepłą, zagotowaną ciecz z wyszczerbionego kubka.
Znalazł kartkę na stoliku, którą wcześniej przegapił.
Kiedy ona się tu znalazła?
Podniósł ją, przejrzał, obrócił, tam gdzie znajdowało się pismo. Kaligrafowano:
,,Witaj, przybyszu. Czy masz ochotę zagrać w grę?''
Co to miało oznaczać? - Pytał własnego siebie. Jaką grę i kto to napisał, a może gospodarz ma specyficzne poczucie humoru i bawi się w chowanego? Bo kto wie, czy nie wyposażył się w mentalność dziecka?
Przestraszył się, że ktoś robi mu kawał, brzydki kawał. Nigdy nie cierpiał tajemnic, dlatego zaniepokoiła go kartka. Ale skoro ten ktoś nie chce się ujawnić, odpisał. ,,Zagrajmy, ale chcę wiedzieć, jakie są zasady, jeśli wygram, ukarzesz się przed moim obliczem''.
Lata 90. XX wieku miały szczególną wymowę w kontekście twórców filmowych za oceanem. W Stanach Zjednoczonych doszliśmy do punktu, w którym zaczęto doceniać niezależne produkcje, co sprawiło, że rynek miał nowych bohaterów, świeże spojrzenie, a wielcy wydawcy, mimo iż oferowali większe pieniądze, zdali sobie sprawę, że należy liczyć się z mniejszymi graczami. Nie od dziś wiadomo, że polityka filmowa w USA jest przestarzała, wykalkulowana i pozbawiona serca tych, którzy kibicują kinu autorskiemu (osobistemu). Kiedy sięgniemy wzrokiem wstecz - zauważmy, jakie ,,niewolnictwo'' panowało na terenie w Los Angeles. Przed premierą ,,Obywatela Kane'a'' nikt nie miał prawa robić kina po swojemu, ponieważ producenci decydowali o ostatecznym kształcie. Był zakaz, żeby jedna osoba decydowała o sukcesie lub nie sukcesie. Jest to o tyle znamienne, że do dziś Hollywood jest naznaczony okrutnymi praktykami, żeby pozbawić twórców filmowych ich własnego stempla. Wciąż pokutuje przeszłość, która sprawia, że w Stanach nie ma kina sensu stricto. Są zabawki marketingowe i filmy, które są napisane według wzorca, jak pisać scenariusze, jak przedstawiać bohaterów i jakie zakończenie zastosować, żeby widz nie czuł się urażony.
To o tyle przykre, że wielu autorów ze Stanów Zjednoczonych było napiętnowanych i niezrozumiałych. Pierwszy przykład z brzegu: John Cassavetes. Tworzył oderwane od materii projekty wzorca panującego w Hollywood. Kreował dzieła spontanicznie, bez większych przygotowań i był za to nielubiany. I wiecie, co wtedy nastąpiło. W Europie, z racji, że panuje inna kultura filmowa, został doceniony i to tam miał pierwsze blaski czy był chwalony za oryginalne podejście - trochę taki amerykański Godard, który nie godził się na zastój i sprowadzanie kina do roli szablonu z Excela. Poza tym uważam, że Cassavetes w swojej myśli filmowej był bardziej francuski niż amerykański, i może to przeważało, że w Stanach był osobą, może nie anonimową, ale zepchniętą do głębokiego marginesu, który z racji, że odchodził od praktyk wielkich graczy - musiał pogodzić się z losem outsidera. Smutne jest to, że Cassavetes nie doczekał się czasów, kiedy w Ameryce Północnej zaczął się boom na mniejsze studia i autorskich szaleńców, którzy zostali bohaterami dzisiejszego odcinka.
Bo ,,Henry Fool'', to doskonały przykład, dlaczego kino z USA zaczęło być bardziej interesujące dla widzów z tamtego regionu, a wielu Europejczyków cieszyło się na myśl, że w końcu Hollywood dostał po pazurach i zaczął cieszyć się mniejszą estymą. Mniejsze produkcje miały nareszcie sens istnienia w tej machinie pozbawionej własnego głosu: być może głos pokolenia był na tyle silny oraz niezwyciężony, że zaczął wpływać na skostniałą branżę. To też przypomina mi pewną historię związaną z Francisem Coppolą, który zawsze marzył o małych, kameralnych widowiskach, i wiecie, kiedy to miało miejsce? Po premierze ,,Ojca Chrzestnego'' - gigantycznej sagi, która przez długi okres była na szczycie box office'u w Stanach Zjednoczonych. A przecież to były lata 70. XX wieku, kiedy wciąż kino autorskie nie miało prawa być bardziej chwalone od megaproduckji. Inna rzecz, to fakt, że w Stanach ciężko się przebić, bo rynek duży, a wielkie fabryki miały łatwy dostęp do kieszeni konsumenta, przez co ,,garażowi'' twórcy musieli pogodzić się z marginesem, jak biedny John Cassavetes. My, Europejczycy, potrafimy drwić z filmów za oceanem, ale musimy zrozumieć, że ich branża rozwija się wolno, za wolno. Kiedy w Skandynawii, na terenie Japonii czy we Francji pojawiały się niezależne produkcje, w Stanach wciąż panował rygor, a producenci nie pozwalali na odstępstwa. Kiedy u nas powstawały nowe szkoły filmowe (jak słynny niemiecki ekspresjonizm czy radziecka szkoła montażu, a później nowa fala czeskich mistrzów), oni wciąż tkwili w zubożałych studiach filmowych. Ten powolny proces kształtowania się nowej myśli pokoleniowej musiał czekać długie lata, dlatego też proponuję, żebyśmy nie szukali całego zła w tych wielkich fabrykach, po prostu widownia musiała wystarczająco zrozumieć, że ta epoka musi nastąpić, inaczej wciąż będą za Europą i resztą świata. Być może sama widownia była zmęczona gotowym wzorcem, a wysyp familijnych opowieści przygniatał. Osoby starsze musiały szukać nowego źródła, a nowe pokolenie wystarczająco mocne w swoich przekonaniach: dokonała cudu i przez jakiś czas byli na szczycie.
Przechodząc już do sedna, omówmy ,,Henry Fool'', który jest dla mnie wyznacznikiem nowej ery w Stanach. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to niemal realistyczny kształt scenariusza. Występują osoby spoza kręgu mitycznych bohaterów, barbarzyńskich wojowników czy gangsterów. Postacie pochodzą z prostego podwórza. Matka choruje, syn zagubiony, a córka szuka pocieszenia w doznaniach seksualnych. Tempo ospałe, jesteśmy wrzuceni w wir prawdziwych problemów, które dotykają nasze społeczeństwo. Simon jest śmieciarzem (to rzadka profesja na ekranach kin), jego życie to pasmo nieszczęść, gdyż nie potrafi zagadać do dziewczyny, a on sam nie wydaje się chętny na nowe doświadczenia. I jedyne, co wyrzuca nas z trampoliny przeklętej rzeczywistości - pojawia się on. Tytułowy Henry, który, jak głosi, ma swoją misję, pisze dzieło swojego życia, to jego wyznanie - człowieka, który siedział w więzieniu i wciąż jest naznaczony klątwą ,,skazańca''. Przeklętą personą przez grzechy z przeszłości.
Zaprzyjaźnia się z Simonem. Chciałoby się rzecz - otrzymuje nowe życie. Simon również przechodzi zmianę - zaczyna pisać wiersze, uzewnętrzniać się i choć nie znamy treści ich słów, wiemy, że są to linijki zgorszenia, jak twierdzi jedna z postaci ,,To nie poezja, lecz pornografia''. Ogólnie towarzyszy zniesmaczenie, choć pojawiają się fanki, które chętnie zamieściłyby wiersze w szkolnej gazetce. Dotychczasowa klapa, brak zrozumienia czy brzydota ludzka wychodzi, jak ściek z kanalizacji. Wszyscy chcą widzieć w poezji piękno i uwielbienie, a tutaj otrzymujemy gorzki smak życia, że są tacy, co nie tryskają wigorem, ich myśli są jakie są, ale to ich reprezentacja, ich sprzeczność na wielką Amerykę. Głos ludności, która nie trwa w pięknym śnie, a górnolotne słowa nie mają odzwierciedlenia w przeciętnej rodzinie. Cudownie to koresponduje z wielkim kinem, gdzie wszyscy są bogaci i sławni, otrzymują dary od losu, a problemy znikają z dnia na dzień. Tu wciąż tkwimy w umysłach przygaszonych, którzy muszą egzystować z własnym piętnem czy słabościami. Ale cały film balansuje na krawędzi obłędu i komedii. Mamy nawróconego więźnia (jakże popularny motyw za oceanem), próby odseparowania się od rzeczywistości, która nas nie rozpieszcza, ale walczymy dzielnie, i mimo niepowodzeń - wciąż umacniamy się w woli bojownika, który chce lepszego jutra.
Porusza spektrum prawdziwej zarazy - brak przystania, by zwykły chłopiec z osiedla stał się poetą, kimś, kogo chcemy wielbić, podziwiać, to spore zaskoczenie, że otrzymujemy postać tragiczną - wierszokletę bez pozycji, wielokrotnie stawianego na straconej pozycji, gdzie córka myśli o seksie, a matka obezwładniająco pochłania obrazki z telewizji - biernie przypatrując się światu, do którego nie należy, bo jest spoza konkurencji i nie wiedzie ekscytującego żywota, jak obiecują kongresmeni na plakatach wyborczych. Cały zarys kreśli się w chłodnych barwach, klimat miasteczka przerasta miejscowych, a bohaterowie opowieści nie są bohaterami, lecz plamą na mapie Stanów. Nie demonstrują wielkich rzeczy, nie są nawet interesujący (w filmowej wersji) dla publiczności. Wydają się tak samo przeciętni, jak panowie z biurowca, dla których zyski będą priorytetem. I tu widzimy kolejny problem naszych czasów - nie widzimy ludzi, tylko to, co mogą zaoferować. Bo nasze starania mogą nie przynieść rezultatu, a w oczach lokalnej społeczności możemy wywindować na miano pomazańca z ciemnej strefy, do której nikt nie chce zmierzać. I nawet ksiądz ma wątpliwości - otrzymujemy sceny, kiedy to wielebny przestaje wierzyć we własną misję, czy jest w stanie podołać zadaniu, i czy w ogóle jego działania na cokolwiek wpływają.
Kręcimy się wokół wyznania Henry'ego - nie poznamy jego treści, lecz przeszłość tkwi duchowo w zakamarkach umysłu. Henry to postać dosyć nietuzinkowa. Przemawia wielkimi słowami błędnego rycerza, lecz jego podejście do życia jest pospolite - co chwilę pyta, czy ktoś ma pieniądze, pije alkohol w dużych dawkach i trapią go pożądania cielesne. Jest przekonany o własnej misji życiowej, o tym, że ma coś do powiedzenia, ale koniec końców reprezentuje margines społeczny, który uczy dzieci palić, pożyczać pieniądze od znajomych, beztrosko przechodząc przez życie, dla którego małżeństwo jest końcem indywidualności. Na szczęście, jak w ,,prawdziwym'' kinie zrozumie, że ucieczka od życia nie jest rozwiązaniem, w zamian otrzymujemy bardzo wzruszające zakończenie, na jakie stać było amerykańskie kino końca XX wieku.
Gorycz wylewająca się z każdego wnętrza boli, obserwujemy tragiczne losy rodziny skazanej na przekleństwo przerostu ambicji Stanów Zjednoczonych. Amerykański sen nie trwa wiecznie, a połowiczny sukces nic nie zmienia, bo życie trwa bez względu na to, czy zostaniemy docenieni, czy też nie. ,,Henry Fool'' opisuję tę naszą podłą rzeczywistość z uśmiechem na twarzy. Być może widownia stwierdziła (oznajmiająco!), to jest prawdziwy obraz Ameryki - nie gotowej na wielkie rzeczy, a wciąż się od nich wymaga, że będą szczęśliwi, zadowoleni z luksusów i ludźmi sukcesu. Brniemy w szaleńczy krąg ideałów, a rzeczywistość okazała się pusta, bo wielkie słowa nie wystarczą, a nasze wyznania mogą okazać się rozczarowujące, nasze problemy mogą stać się niepożądane, nieakceptowalne, a błędy, o błędach nikt nie zapomina, bo bardziej rozpamiętujemy porażki, rozkopujemy dramaty, nie widząc, że trwamy w woli bojownika, który nie godzi się na scenariusz przygotowany przez kongresmena, który marzy o szlachetności i cudach - pora, żeby mniejsze społeczeństwo, ci z dołu oponowali, że należą do tego świata. Właśnie taki scenariusz sprawia, że kino niezależne nabrało barw, bo zaczęło przejawiać troskę o ludzi, którzy nie mają szansy na wielkie życie. Że są ci, którzy nie pragną honorarium, ale zrozumienia, jak zrozumienia szukał Cassavetes. A jak zostali docenieni Todd Solondz czy dzisiejszy bohater odcinka - Hal Hartley, który zauważył, jak głęboko zostaliśmy zepchnięci na rzecz horrendalnych wymagań państwa, które chce się widzieć jako supermocarstwo z sukcesami na plecach.
Szum, jaki wywołał w Stanach Zjednoczonych drobny koleżka z makijażem na twarzy jest wprost nieproporcjonalny do dramatu fikcyjnej postaci ukazanej na szklanym ekranie. Todd Phillips nie ma w sobie subtelności - kreśli grubą kreską podziały społeczne oraz przywiązanie do niepotrzebnych nikomu nawiązań do ,,Batmana: Rok pierwszy'' Franka Millera, przesadnie romansując z autofilmową kreacją Roberta De Niro wyrwanego z ,,Króla Komedii'' Martina Scorsese, nadając niebezpieczne postulaty polityczne, jakoby klasa wyższa była odpowiedzialna za tragedię niższej warstwy społecznej. Pod płaszczykiem nierówności społecznej pojawia się niesmaczny żart, że jedynym ratunkiem dla uciśnionych pozostaje nieuporządkowana rebelia.
Głośne hasła reklamowe oraz panika w oczach krytyków stała się absurdalna, jak film o niespełnionym komiku, apatycznym, pozbawionym czucia Arthurze Fleck, który mentalnie był Jokerem, zanim przeobraził się w księcia zbrodni. Bo w rzeczy samej otrzymujemy historię o człowieku ze schorzeniem neurologicznym, któremu udziela się niekontrolowany śmiech. Jednocześnie chodzi na terapie i otrzymuje leki, by nie zwariować do reszty. Problem polega na tym, że Arthur od samego wejścia na scenę filmową pozostaje Jokerem - niesympatycznym, z dzikością w sercu i pożądaniem gniewu. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to bezkształtne miasto. To nie jest Gotham - tylko anonimowa mieścina bez imienia. Prawdziwe Gotham nie wygląda jak przeciętna dzielnica, w której nie wyczuwa się nutki groteskowej ekspresji. To nie jest zarzut, lecz stwierdzenie potwierdzające, że Phillips próbował, podobnie jak Christopher Nolan - nadać fikcyjnej nazwie odrobinę realizmu. Lecz, jak wierzyć w rzeczywistość z ekranu, skoro cała fabuła upada pod naciskiem dziur w scenariuszu, niepoprawności diagnostycznych oraz wiary w to, że Joker stanie się ulubieńcem tłumu? Bo gdyby przypuścić, że Joker ma stać się ikoną słabeuszy, którzy nie potrafią bronić się przed światem i jego cyniczną grą, to nadal odnoszę wrażenie, że nie chcemy brutalnych symboli, ponieważ Joker w popkulturze nie jest osobą zrównoważoną, i nie trzeba znać komiksowych reali, żeby to wiedzieć.
Film naiwnie stara się pokazać, że to Joker jest tym poniżanym i uciskanym, ale jego moralność jest sprzeczna i dalece niepoprawna w założeniach. Ponieważ życie w społeczeństwie nie polega na wzajemnej ignorancji prawa i karania ludzi za to, że ktoś wyrządził nam krzywdę (jest spora różnica między pobiciem, a zabójstwem z zimna krwią), a niestety scenariusz zakłada, że każdy, kto spotka Arthura jest dziwakiem, skaleczonym psychicznie maniakiem z wysokim ego i niepoprawnością w głosie. Bo, zastanówmy się, przez cały film otrzymujemy sygnały, że każdy jest zły, tylko nie on, jest chodzącym ideałem, i gdyby nie choroba neurologiczna, oraz chora matka, którą rzekomo się opiekuje, byłby normalnym obywatelem, który wykonuje obowiązki przeciętnego mieszkańca z dużego miasta. Niezręczna reżyseria polega na tym, że po zabójstwie otrzymujemy scenę tańca, jakby upajał się morderstwem, i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że my siedzimy po drugiej stronie ekranu. I pytamy się: czy to oznaka triumfu? Od kiedy osoby ciemiężone, spychane na margines towarzyski widzą zwycięstwo w zabijaniu? Moralna konspiracja Jokera pozwala iść dalej, bo jego nieudolna gra z publicznością szybko zostaje zweryfikowana na deskach stand-upowych.
Głęboka wiara w niepotwierdzony talent staje się dla Arthura przepustką do lepszego świata, ludzi pięknie ubranych, w gustownych szatach, którzy zwracają uwagę na osobę, która w jego mniemaniu, nigdy ostatecznie nie otrzymała wystarczającej opieki czy zainteresowania. W swoim skrzywieniu optycznym postrzega się jako osoba niewidoczna, odrzucona przez społeczeństwo, jednocześnie nie robi nic w tym kierunku, żeby go polubili. Jakby to określił Jordan Peterson: Joker posiada mentalność ofiary - oznacza to, że stawia się w roli poszkodowanego przez los, otoczenie i społeczeństwo. Nieświadomej ofiary losu, że z jego perspektywy, jest niechciany czy niekochany. Eskalacja przemocy następuje tuż po tym, jak zostaje skopany przez anonimowe twarze. Wyciąga broń i wymierza jedyną słuszną sprawiedliwość według Charlesa Bronsona z ,,Życzenia śmierci''. Staje się udekorowanym, samotnym mścicielem, który zapoczątkowuje fałszywie rozumiany anarchizm, który przeistacza się w faszyzm.
Scenariusz popełnia duży błąd skupiając się na nieuzasadnionej teorii chaosu pośród dzikiego miasta, bo czym są drobne ofiary w stosunku do Gotham, które na co dzień zmaga się z przestępczością, korupcją i podziałami klasowymi? W rzeczywistości taki scenariusz jest wielce nieprawdopodobny i nieuczciwy wobec widza. Drugim problemem jest sama kreacja Jokera jako osoby, której wszystko się pozwala: niepotrzebny terror i zamieszki na ulicach są czystą maskaradą i kompletnie nietrafionym morałem życia w faszystowskiej masce Jokera, dla którego życie jest ułożone podług jego skrzywionej wartości jako człowieka. Szkodliwie korzysta z nośnych tematów, jak choroba psychiczna, by uczynić z Jokera ikonę fałszywych ofiar, którzy widzą świat z jednej perspektywy i z oczu jednej kamery. Są chłodni, obwiniają wszystko i wszystkich o zło tego świata, a jednocześnie nie robią nic, by samemu poprawić nastawienie do skrzywionej rzeczywistości. Symboliczną sceną pozostaje ta, gdy Arthur w ciele komiksowego Jokera ogląda ,,Dzisiejsze czasy'' Charlesa Chaplina w kinie. Jesteśmy świadkami sceny, gdy komik na ekranie lawiruje pomiędzy przestrzenią, a upadkiem w przepaść. Jest cienka granica między utrzymaniem zdrowia psychicznego od schizofrenii. Reżyser (świadomie czy nie) popada w schizofrenię filmową. Chcemy współczuć Arthurowi, ale nie możemy, ponieważ jego moralność nie zakłada, że będzie tolerował obraz i zdanie innych. Jest za bardzo skupiony na sobie, na swoich krzywdach, iż nie widzi, że sam krzywdzi osoby drugie i zostaje tyranem, karmiąc się fałszywym przekonaniem, że postąpił słusznie.