Ponieważ "Zimowa opowieść" to ostatnia część cyklu, spodziewałam się czegoś spektakularnego. Nie wiem... może tego, że tajemniczą damą, którą ma dla Dunbara odszukać Mistrzyni jest ona sama? Tymczasem... Tymczasem 1/3 książki to retrospekcje z pewnej nocy, kolejne pół to podchody do powtórki z tejże a cała reszta - nieudolną bazgraniną, bez pomysłu na samą fabułę, którą bez bólu dolnej części pleców można sobie darować. Tym bardziej, że redaktor Ordęga kolejny raz błyszczy zawodowym brakoróbstwem: Wystrzyżone krzewy, korytarz przytykający do salonu, nadeszło ciasto, byłoby łatwiej wynająć parę oprychów, nie da mi innej szansy, przez tymi dżentelmenami. Również pani tłumacz Fabianowska nie pozostaje w tyle: Babus nie skmini, lewy lombard, one się spiknęły, one się kumplują. I nie, to nie jest socjolekt z doków Tamizy lecz młodzieżowy slang prosto z blokowiska. Szczerze mówiąc od czytania "Zimowej opowieści" opadły mi witki. Jest nudno i bylejako. Ja rozumiem, że można czegoś nie chcieć i nie lubić, ale jeśli bierze się za zrobienie tego czegoś kasę, to wypadałoby się bodaj odrobinę postarać. Tutaj zaś, nie chciało nikomu: autorce, tłumaczce i pani redaktor-ukośnik-opiekun serii. "Zimowa opowieść" to więcej niż lichy romans i bardziej niż licha książka.
To już nie zliczę który romans w opracowaniu Harper Collins Polska, przy którym jedyny adekwatny komentarz to: Noż ***** ***!