„Zasada numer pięć” była dla mnie średniakiem. Ot, kolejną niewyróżniające się książka ze sportem w tle. Sięgając po „Zasady gry” zachowałam pewien dystans. I tutaj nie zrozumcie mnie źle, ja lubię takie przeciętne książki, w końcu to na takie najczęściej trafiam, ale nie chciałam się zawieść.
Drugi tom z cyklu Rule Breaker w moim odczuciu wypadł fenomenalnie. To tak, jakby autorka po pierwszym tomie przeczytała moją opinię i ustosunkowała się do niej przy tworzeniu „Zasad gry” (tak, wiem! To nierealne). Chyba nie ma rzeczy, do której bym się nie doczepiła. Wiadomo, nie jest do literackie objawienie, i książka, która odmieni dzieje świata. Musze jednak przyznać, że to bardzo przyjemna historia miłosna, która w idealny sposób łączy motyw utraty bliskiej osoby, drugą szansę i poniekąd z przyjaźni do miłości (po drodze wkradnie się odrobina nienawiści).
W tej książce urzekło mnie to, jak bardzo zżytą grupą była paczka Lucasa. Prawda jest taka, że wszyscy dalej cierpieli po utracie przyjaciela. Choć udawali, że wszystko jest porządku, niemal każdy miał chwile słabości. Główny bohater błądził niczym we mgle. Poczucie winy zżerało go od środka nie pozwalając na osiągniecie szczęścia w życiu.
Ta książka to rozdziały z przeszłości i czasy współczesne. I tutaj ogromny plus za rozplanowanie całości: „kiedyś” nie przyćmiło treści, ale dało mi wzgląd do wydarzeń, które poniekąd ukształtowało pewne decyzje młodych dorosły...