Po książkę Zaginiona wiolonczelistka sięgnęłam z dwóch powodów. Po pierwsze przekonał mnie opis. Po drugie umiejscowienie części akcji w Hiszpanii a dokładnie w Walencji, którą chciałabym kiedyś odwiedzić, było spełnieniem moich marzeń.
Maja decyduje się wyjechać do Walencji na kurs językowy. Kiedy dociera na miejsce, okazuje się, że przyleciała do miasta ze swoich snów. Przypadkowo trafia na historię Blanki, która przed laty zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Czy Maja zdecyduje się rozwiązać zagadkę sprzed lat, podążając za swoimi snami?
Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałabym się zachwycić tą historią. I połowicznie za sprawą języka i stylu tak się stało. Niestety fabularnie coś nie pykło. Początek historii był obiecujący, intrygujący. Im więcej kartek przekładałam, tym częściej zastanawiałam się, z jakim gatunkiem będę miała do czynienia, bo czułam, że jest to powieść na granicy obyczajówki i thrillera. Tym, co mnie wytrącało z uwagi to nakładające się życiorysy głównych postaci. Musiałam się bardzo skupić, zwłaszcza pod koniec, bo w mojej głowie zacierała się granica, między Mają a Blanką. Być może taki był zabieg autorki i mi jako czytelnikowi przyszło się z tym zmierzyć i to zaakceptować. Mam nadzieję, że druga powieści pani Ani fabularnie bardziej przypadnie mi do gustu, mimo iż motyw ze snami się powtórzy, bo o resztę nie muszę się martwić. Ode mnie 6/10.