Miałam okazję wcześniej poznania dwóch książek Niny Majewskiej-Brown, które przeniosły mnie w czasy II wojny światowej. Pierwsza „Z powstania do Auschwitz”, druga „Miłość zostawiłam w getcie”. Tym razem rzecz rozgrywa się w okresie powojennym, w latach pięćdziesiątych na polskiej wsi. Mamy okazję obserwować, trochę jak w powojennych filmach starego kina, zderzenie dwóch światów – arystokracji i służby.
To, do czego wszyscy przywykli przed wojną, odeszło w cień. Przyszło nowe, co nie znaczy, że lepsze. Wraz z zakończeniem wojny można było zaobserwować duże zmiany na polskiej prowincji. Dotychczasowy „Pan” zaczął zrównywać się z chłopem. Ten, który do tej pory usługiwał coraz bardziej przysuwał swoje krzesło do pańskiego stołu, by w końcu zająć przy nim miejsce. Trudno się z tym pogodzić. Jeszcze do niedawna związek osób z tak różnych stanów był nie do pomyślenia. Mogłoby się wydawać, że sprawy w dworku rodziny Tarnowskich wyglądają zgoła odmiennie, ale chyba i u nich dochodzi do tego, że wszystko staje na głowie.
Często niepiśmienni chłopi zaczynają myśleć inaczej, edukują siebie a przede wszystkim swoje pociechy. Tak więc uczą się, kończą szkoły, podejmują prace w mieście i w ten sposób zaczynają zrównywać się ze swoimi dotychczasowymi chlebodawcami. A oni? Już nie są na świeczniku, jak wcześniej. Jednak starsze pokolenia pamiętają tamte układy i dla nich małżeństwo z „osobą niższego stanu” nadal pozostaje mezaliansem. I podobnie, jak w powieści Mniszkówny taka osoba pozostanie naznaczona, trędowata.
Majewska-Brown już we wcześniejszych książkach udowodniła mi, że potrafi w taki sposób „sprzedać” opowiadaną przez siebie historię, że staje się ona pasjonującą i satysfakcjonującą, nie tylko, rozrywką. W tym przypadku trafiamy w sam środek zmian ustrojowych, w których planowano za pomocą reform poprawić stan obszarów wiejskich. Gdzie własność ziemska zostaje praktycznie zrównana z chłopską, a dla większości Pan/bogacz/właściciel staje się jawnym wrogiem.
I znów, tak jak wcześniej, tak i tutaj autorka pięknie, barwnie i szczegółowo potrafi „wymalować” przed oczami czytelnika klimat tego, co minęło. Poznajemy modę, obyczaje, a nawet kuchnię; co jakiś czas pojawia się nawet jakiś przepis i tylko zastanawia mnie czy ktoś pokusi się o wypróbowanie, dzisiaj – w czasie, gdy wszyscy wszędzie gdzieś gnamy i ciągle brakuje nam czasu.
A skoro tytuł brzmi „Z czworaków na salony” to wypadałoby zadać pytanie, na które będą mogli odpowiedzieć (na razie) ci z was, którzy przeczytali książkę – Czy faktycznie w takim okresie (tuż po wojnie), gdy nic nie jest pewne, gdy w sumie już trudno mówić o mezaliansach – taki związek dwojga młodych ludzi z tak różnych sfer jest możliwy? Czy ma szansę powodzenia?
„Z czworaków na salony” polecam osobom, które szukają niebanalnej lektury. Gwarantuję, że miło spędzicie z nią czas. Polecam
Dodatkowym atutem książki jest fakt, iż jest historią opartą na faktach. Z jednokartkowego posłowia dowiecie się, jak jest teraz.