Z dużą ciekawością sięgnęłam po "Wschód księżyca" Magdaleny Zimniak, zachęcona opisem, który obiecywał psychologiczny thriller z metafizycznym twistem. Brzmiało idealnie – lubię, kiedy literatura balansuje na granicy realności i niewyjaśnionego, kiedy zło czai się nie tylko w drugim człowieku, ale i gdzieś poza tym, co da się logicznie wytłumaczyć.
I rzeczywiście, klimat książki od początku był obiecujący – mroczne Tatry, samobójstwo nad przepaścią, miłość z przeszłości, która wraca w postaci demona… Wszystko to miało potencjał na coś naprawdę wyjątkowego. Niestety – dla mnie – autorka ten potencjał z jednej strony wykorzystała, ale z drugiej… przeszarżowała.
Im głębiej wchodziłam w fabułę, tym bardziej miałam wrażenie, że wątki paranormalne zaczynają dominować nad psychologiczną warstwą opowieści, którą tak bardzo cenię. Zamiast zniuansowanych emocji i trudnych wyborów, otrzymałam spiralę nadprzyrodzonego zła, która z czasem zaczęła mnie bardziej męczyć niż fascynować. Czułam, że wszystko podporządkowane jest tej metafizycznej wizji, a przez to bohaterowie – choć dobrze nakreśleni na początku – tracą na autentyczności.
Doceniam próbę stworzenia czegoś innego, bardziej śmiałego, ale dla mnie granica między klimatyczną grozą a literackim przesytem została przekroczona. "Wschód księżyca" to książka, która pewnie znajdzie swoich wiernych fanów – mnie jednak nie porwała. Zamiast dreszczy emocji zos...