“...bo dla mnie prawdziwymi ludźmi są szaleńcy ogarnięci szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnący wszystkiego naraz…”
Sal Paradise - początkujący pisarz i Dean Moriarty - młody mężczyzna, który nie potrafi usiedzieć w miejscu, są bohaterami tej powieści. Jest zima 1947 roku, gdy spotykają się w Nowym Jorku. Obaj zbuntowani, pewni siebie, hardzi. Pragną żyć pełnią życia bez przejmowania się prozaicznymi, codziennymi rzeczami. Bez większego zastanowienia wyruszają przed siebie, nie mają celu, ani pieniędzy. Ich podróż trwa siedem lat, pokonują okrom kilometrów od Atlantyku po Pacyfik. Przemieszczają się autobusami, autostopem, kradzionymi samochodami, byle dalej, byle do przodu, nie zważając na konsekwencje swoich czynów. Łapią się dorywczych prac, przypadkowo zawarte znajomości różnie się kończą. Nie stręczą od alkoholu, używek przypadkowego seksu. Jak skończy się to beztroska włóczęga?
Dość chaotyczna narracja, ale chyba o to autorowi chodziło. Ukazuje nam świat, którego nie znamy. Szaleństwo w którym jest metoda.
Łamanie społecznych norm, buntowniczy sprzeciw, młodość, która ma swoje prawa. Szukanie swojego sposobu na życie. Koncerty jazzowe, uniesienia jakie niesie poezja i literatura czytana pod wpływem narkotyków. Szybka jazda bez trzymanki, brawurowe zachowania, przygody, wpadanie w tarapaty, postawa na bakier z prawem.
Dobra książka, jestem zadowolona, że po nią sięgnęłam. Moje kolejne wyjście ze strefy komfo...