Powieść zabiera nas do XIX-wiecznych Londynu i Turcji, a przede wszystkim na Krym w czasie trwania wojny krymskiej. Jej początkiem był rosyjski atak na Imperium Osmańskie. Niedługo później Francja i Anglia stanęły po stronie dzisiejszej Turcji, bojąc się, że Imperium Rosyjskie może urosnąć w siłę. Choć teoretycznie wojna krymska powinna skończyć się po kilku tygodniach, „dzięki” nieudolnemu dowództwu toczyła się aż trzy lata i pochłonęła wiele ofiar, a przyczyną części śmierci nie były odniesione rany, lecz epidemia cholery, niedożywienie, samobójstwa…
W sam środek tych wydarzeń została wrzucona Lucy – naiwna, kochliwa osiemnastolatka. Najlepszym słowem opisującym ją jest – trzpiotka. W czasie rejsu z Anglii mówiła o wyjeździe jako o przygodzie… Tymczasem czekało ją spędzenie mroźnej zimy w namiocie oraz ciągły brak opału i jedzenia. Nie mogła też liczyć na wsparcie męża. On sam potrzebował jej opieki – zmagał się z własnymi traumami, a ich relacją chciał udowodnić sobie, że zasługuje, by ktoś go pokochał.
Na story nie ukrywałam, że raczej mi się nie podobało. Co stanęło między mną, a tą powieścią? Przede wszystkim Lucy. Od początku nie potrafiłam jej znieść. Jej postać w połączeniu z narracją, sposobem przedstawiania zdarzeń sprawiła, że nie byłam w stanie poważnie podchodzić do tej książki. Nieco lepiej zrobiło się w drugiej połowie powieści, a zarazem drugiej połowie historii Lucy, ale… nie na tyle, żebym znacząco podniosła swoją ocenę. Choć dziewczyna musiała podjąć walkę o przetrwanie i w końcu zaczęła oceniać swoje decyzje, wojenne doświadczenie nie zmieniły jej zbytnio.
Co na plus? Na pewno ogólne przesłanie o sile siostrzanej miłości. Nadszarpnięta dawnymi urazami i świeżym konfliktem relacja Lucy i Dorothei nie daje się tak łatwo zniszczyć. Obie bohaterki przypominają nam, że na co dzień nie doceniamy relacji z bliskimi i swoje podejście przewartościowujemy dopiero w sytuacjach kryzysowych.