Podobno genialna, podobno epokowa, podobno kontrowersyjna, podobno wciągająca, podobno klasyka. Podobno.
Nie neguję ludzi, którym to coś naprawdę się podoba. To kwestia specyficznych ciągot. Ale większość chyba dlatego tak się tą książką zachwyca, bo.. „tak wypada”. Taki rodzaj obleśnego snobizmu i konformizmu nie jest wart nawet splunięcia- ale to swoją drogą.
„Ulissesa” traktuję jako 900- stronnicowy eksperyment literacki. A jak to z eksperymentami bywa- rzadko który jest dla odbiorcy przyjemny. To wyzwanie dla czytelnika- masochisty, a nie powieść którą czyta się z przyjemnością. Nie zdziwiłem się, że monologi wewnętrzne (ten osławiony „strumień świadomości”) przypominają delirkę zaprawionego w bojach alkoholika po czterodniowym cugu. Ale to, że dialogi będą często od czapy, kwestie nijak nie będą do siebie pasowały nawet tematycznie, to jednak zaskoczenie. Tak samo jak z tym pianiem nad oryginalnym słownictwem, „nowymi słowami” jakie autor stworzył. Serio brak spacji między dwoma, trzema wyrazami, lub słowo ucięte w połowie, to dla was powód do histerycznego popiskiwania? Czy może częściowy lub całkowity brak interpunkcji jest dowodem geniuszu? No gratulacje.
Zapewne wielu się oburzy, że to awangarda, sztuka, że przeciętny zjadacz chleba nie jest w mocy tego ogarnąć. Śmiem twierdzić, że spluwanie farbą na płótno, albo osławione „Gówno artysty” (do kupienia w puszkach), ludzie tego samego sortu uważają za synonim artyzmu. Sztuka nowoczesna nie na tym poleg...