Miało być gładko i przyjemnie, w klimatach Orientu, więc się rozsiadłam... I jest powieść historyczna podzielona na trzy części. Niby pisane tym samym stylem, językiem i będące każda częścią składową całości, to jednak diametralnie różniące się, choćby ze względu na perspektywę czy pojawiających się nowych bohaterów. Oczywiście zakończenie przyniesie spięcie wspólną klamrą wszelkich wątków, ale nie czyta się sześciuset stron tylko dla samego zakończenia. A skoro pierwsza mnie na tyle wymęczyła, że musiałam złapać dłuższy oddech, to być może dlatego kolejnymi nie potrafiłam się zachwycić. A może dlatego, że tak jak ktoś już wspominał tutaj, przypomina to trochę styl Murakamiego? który mnie bynajmniej nie smakuje, tak więc i tu wzniosłości nie odczuwam.
Marzyła mi się książka historyczna o początkach dziejów Japonii otwierającej się na Zachód, z przeplatającymi się barwami kultur Wschodu i Zachodu, a dostałam w większości mdłą opowieść niby to o Azji, niby o miłości i jakby o Jacobie (a tego tu było jak na lekarstwo). A w tym wszystkim najbardziej uwierają mnie papierowi bohaterowie. To tak jakby byli, a jednocześnie nie istnieli. Mają przypisany status, w co wierzą czy o czym myślą, a jednak odbiera się ich jak sztuczną obsadę, gdzieś z drugiego planu wtapiającą się w tło. Jednak i tak książka nie trafia do mnie jako całość.