Niewiele słów, a nadmiar treści - wylewa się, pęcznieje i puchnie. Umiejętnością jest nie przegadać a jednocześnie zahaczyć o tak wiele, sztuką - sprawić, by historia kołatała w głowie jeszcze po odłożeniu lektury. Tak właśnie oddziaływują "Trucizny" Piotra Dardzińskiego. Mam wrażenie, że ta powieść wciąż biega korytarzami moich myśli, tupta bosymi stopami, próbując otwierać kolejne drzwi.
Za pierwszymi ojciec, paląc papierosa mruczy coś pod nosem, ni modlitwę, ni przekleństwa, złowrogo wbijając wzrok we framugę.
Za drugimi na podłodze leży skulona matka, jeszcze sekundę wcześniej radośnie celebrowała ulotny spokój wieczoru.
Trzecie drzwi oddzielają nas od córki, ta robi właśnie opatrunek z kołdry, jej rozbiegany wzrok pełen jest zagubienia.
Spoglądamy również na syna, zajętego wzywaniem Trójcy Świętej, szukającego pomocy, odpowiedzi - jak tu posklejać rozsypane skrawki życia?
Nie wiem czy nie łatwiej byłoby napisać o czym "Trucizny" nie są 🤭 bowiem ten krótki tekst dotyka tylu obszarów, bolączek, niedomówień, przemilczeń i wewnętrznych wrzasków..
Oczywiście przede wszystkim mamy tutaj rodzinę, poznajemy ją w kolejnych etapach, ale już przy początku przeczuwamy powoli jej dewastację.
Dlaczego ludzie decydują się być razem? Czy z niedojrzałych, wymuszonych, nieświadomie może nawet narzuconych relacji można st...