Świat za rufą, a na okładce okręt prujący dziobem fale... Już lepiej byłoby wstawić zdjęcie kilwateru. ;) Autor w pierwszych słowach wyjaśnia, że kieruje swoją książkę do ludzi, którzy nie bardzo mają pojęcie jak wygląda praca na statku. Co prawda, nigdy na żadnym statku dalekomorskim nie byłam, ale miałam okazję przeczytać kilka książek, które o tym traktowały - jak na tym tle wypada autor? Cóż, prawdę mówiąc, niezbyt rewelacyjnie.
Oczywiście muszę przyznać, że dowiedziałam się sporo o współczesnym pływaniu, o tym, jak zmienił się skład załogi, przedstawicieli jakich zawodów już się na pokładzie nie uświadczy, jak wyglądają kontrakty z jakimiś zagranicznymi armatorami, oraz jak wygląda praca na statku przewożącym paliwo, bo głównie na takich nasz autor pływał - i do tego się nie zamierzam czepiać, bo faktycznie uzyskałam jakąś wiedzę.
Do tej pory informacje na temat życia na statku czerpałam z książek Karola Borchardta: "Znaczy kapitan", "Szaman morski", "Krążownik spod Somosierry" - które opisują czasy przedwojenne, czyli zupełnie inne pływanie, no i statki towarowo-pasażerskie i pasażerskie (i oczywiście żaglowce), Eugeniusza Daszkowskiego "Pierwsza po Bogu. Kpt. ż.w. Danuta Kobylińska-Walas", Anny Glińśkiej "Spotkajmy się w Bangkoku", Haliny Snopkiewicz "Do pewnego stopnia", Marii Pruszkowskiej "Kapitanówna", Stanisławy Fleszarowej-Muskat "Kochankowie róży wiatrów" czy młodzieżówki Andrzeja Perepeczko "Dzika Mrówka i tam-tamy", które to książki (poza Daszkowskim i Snopkiewicz) miały swoją fabułę i statek był niejako w tle, ale wszystkie te książki (i ich autorzy) miały coś jeszcze. Umiejętność zainteresowania czytelnika, umiejętność pokazania statku, jego załogi, tego, co się na nim działo i jak wyglądała praca, a zarazem - jak wyglądało życie, jacy to byli ludzie. Tu mi tego bardzo zabrakło.
W gruncie rzeczy niewiele dowiadujemy się o samym bohaterze - popłynął tu i tam, coś zwiedzał, zapamiętał, że wisiały plakaty po wizycie naszego papieża (najważniejszy element odkrywania obcego kraju na dalekim kontynencie), grali w ping-ponga między wachtami, odwiedzili jakieś bary na lądzie.... I nie widzę tu ani człowieka, ani świata.
Zdaję sobie sprawę, że nie każdy jest Karolem Borchardtem, który z każdego opowiadania potrafił zrobić taką perełkę, że choć od wielu lat nie wracałam do nich, to nadal pamiętam historie w nich zawarte, to jest absolutnie niedoścignione, ale jeżeli chce się napisać książkę, to w moim odczuciu ważne są dwie sprawy. Trzeba mieć o czym napisać - tu owszem, autor miał, bo myślę, że wiele widział, wiele przeżył i mogłaby to być bardzo ciekawa historia, ale jest jeszcze ta druga kwestia - trzeba umieć to napisać. No i niestety, tu autor mocno kuleje. Wszystkie opowieści są jakieś takie mało interesujące, niezależnie, czy pisze o sztormie przy przylądku Horn, czy o przepływaniu wąskich cieśnin, czy o tym, co widział na lądzie - jest to suche, kompletnie nie pociąga.
I jeszcze jeden kamyczek do tego ogródka - styl i słownictwo też sztywne, a konia z rzędem temu, kto mi wyjaśni zdanie:
"Gdy pracowałem z Włochami, zawsze napotykałem się na główki czosnku porozkładane w newralgicznych miejscach statku".
Przepraszam, co robił? Napotykał się??? Moim zdaniem mógł się natykać na główki czosnku, lub potykać o główki czosnku, ale to coś, co autor napisał, a korekta puściła jest osłabiające.