Po niezwykle pozytywnych wrażeniach, jakie pozostawiły po sobie "Filary Ziemi" do tej książki podchodziłam z lekką obawą. Na szczęście zupełnie niepotrzebnie, gdyż autor nadal trzyma wysoki poziom, a historia sama w sobie nie jest - wbrew temu, co czytamy na okładce - ciągiem dalszym poprzedniczki.
W "Świecie bez końca" Kingsbridge już ma swoją katedrę. Ba, owa katedra została już kilka razy przebudowana i naprawiana. Przetrwała pamięć o Jacku, Alienie, Philipie i reszcie, jednak ludzie traktują ich bardziej jak postacie z legend niż osoby faktycznie żyjące. Pogląd ten podzielają nawet ich potomkowie.
I tym razem pierwsze skrzypce gra młody, zdolny i ambitny budowniczy - Merthin, którego marzeniem jest zbudowanie największego budynku w Anglii. Także tym razem wspiera go przedsiębiorcza młoda kobieta zajmująca się handlem - Caris. Jest też młoda wieśniaczka, Gwenda, kilku mnichów, rycerzy i mieszkańcy Kingsbridge. Na szczęście nie są tak czarno-biali, jak w "Filarach...", lecz mają dobre i złe strony. Czytelnik poznaje obie i może zdecydować czy daną postać polubi czy nie. I tu pojawia się drobny zgrzyt - postaci, z których perspektywy obserwujemy wydarzenia, jest zwyczajnie zbyt wiele. Przez lwią część książki zastanawiałam się, po kiego czorta autor w ogóle wprowadzał wątek Gwendy. Bez niej można by się spokojnie obejść. Zresztą, Gwenda w ogóle nie przypadła mi do gustu - niepiśmienna dziewczyna ze wsi nie powinna się wyrażać w sposób, w jaki robi...