Jeśli miałabym określić „Strychnicę” Marka Zychli jednym słowem, z pewnością musiałabym użyć terminu „nieoczywista”. Im bardziej zagłębiałam się w tę historię, tym więcej z pozoru niepasujących do siebie elementów byłam w stanie przyporządkować. Zajęło to trochę czasu i 2 odsłuchy w serwisach audio, ale zaufajcie, było warto. Bawiłam się przy tej książce naprawdę świetnie.
Pozwólcie, że zabiorę Was do pewnej zabytkowej budowli w Irlandii, gdzie możecie trafić na tytułową „Strychnicę”, czyli niecodzienne połączenie strychu z piwnicą. Zapnijcie pasy i rozsiądźcie się wygodnie, bo autor jeńców nie bierze. Tylko nie zabierajcie ze sobą nic czerwonego, bo ten kolor przywołuje zło. Takie z celtyckich legend.
Poznajcie Bartosza, chłopaka ze wsi, który dzięki temu, że przykładał się do nauki, wyrwał się z zaściankowego grajdołka. O ile pochodzenie ze wsi lub małego miasteczka nie jest niczym złym, dla Bartka okazało się źródłem kompleksów i powodem buntu. Wierzył, że los pchnie go ku rzeczom większym. Bartosz wyjechał na staż do Irlandii, by opiekować się osobami niepełnosprawnymi umysłowo, mieszkającymi na terenie zabytkowego ośrodka opiekuńczego.
Poza kierującą przybytkiem lekarką Amy oraz nielicznymi pacjentami, Bart (tak chłopak będzie nazywany ze względu na trudności natury lingwistycznej) podejmie współpracę z pochodzącą z Niemiec Samanthą i Francuzem Nino. Z pewnych przyczyn ta grupka będzie miała niewielu podopiecznych: sprawiającego problemy Johna, Michaela i Fionę. Warto także zwrócić uwagę na mieszkającą na terenie ośrodka białą kotkę, bo i ta namiesza w losach bohaterów.
„Strychnica” na początku sprawia wrażenie, jakby miała być typową opowieścią grozy osadzoną w konwencji starych budynków i ich mieszkańców. Z czasem jednak czytelnik poznaje bliżej każdą z postaci, poznaje istotę jej niepełnosprawności (tak się pisze opowieści z reprezentacją, moi drodzy), a potem następuje totalny roller-coaster, gdy na scenę wchodzą istoty mitologiczne. Dla mnie bomba.