„Stramer” przebojem wdarł się. Obsypany został. Wywyższony na szczyty literackich zachwytów. Zasiadam do czytania i sięgam wysoko. Wspinam się, łapię i trochę spadam.
Bo to wielka obietnica była – historia tarnowskich Żydów (nigdy w Tarnowie nie byłem, a tu widzę, że teraz śladami Stramerów po Tarnowie się chadza, i to jest zacne), opowiedziana barwnie i z humorem, ale nie pozostawiająca wątpliwości, że mogło być w życiu Stramerów lepiej. Bo mimo, że bije od powieści przyjazne ciepło, a bohaterowie stają się nam coraz bliżsi, podprogowo myślimy o czasach, w których Stramerom wcześniej czy później przyjdzie żyć. I pod koniec książki zdałem sobie sprawę, że ten humor, podcinane krzesła w kawiarni, te filtry i miłosne zdobycze, dziecięco-młodzieńcza emancypacja – czyli „samo życie” – to tylko złudna przykrywka, bo po prawdzie straszliwie Autor doświadczył Stramerów. Sympatyczna opowieść rodzinna stała się opowiastką o niepowodzeniach, osobistych klęskach i zawodach, choć – co trzeba przyznać – jej bohaterowie dzielnie je znoszą. Nestor rodu wraca z zaoceanicznych wojaży i w garści prócz cienkiego rulonu dolarów przywozi ze sobą upokorzenie, które jest niczym zaraza: przechodzi na jego dzieci i doświadcza je w przeróżny sposób. Czyta się jednak o tym wyśmienicie, bo pan Łoziński pięknie pisze, ale kiedy wątek brata-emigranta powraca po latach, koło beznadziei zamyka się ostatecznie. W ustach czujemy gorzki smak ale i poczucie, że nie zmarnowaliśmy ze „Stramerem” cz...