W nie najlepszym humorze powrócił do domu doktor Paweł Obarecki z winta, za którego pośrednictwem składał uroczyście życzenia plebanowi wraz z aptekarzem, poczciarzem i sędzią w ciągu ośmiu godzin z rzędu. Powróciwszy, drzwi gabinetu zamknął tak szczelnie, aby się do niego nikt, nie wyłączając dwudziestoczteroletniej gospodyni, wedrzeć nie mógł - usiadł przy stoliku i wpatrywał się przede wszystkim z uporem w okno, bez żadnego zresztą wyraźnego powodu, następnie zaś zajął się bębnieniem palcami po stole. Czuł najwyraźniej, że opanowywać go zaczyna metafizyka... Wiadomą jest rzeczą, że człowiek kultury, wyrzucony przez pęd odśrodkowy niedostatku z ogniska życia umysłowego do Klwowa, Kurozwęk lub -jak doktor Obarecki - do Obrzydłówka, podlega z upływem czasu, wskutek dżdżów jesiennych, braku komunikacji i absolutnej niemożności mówienia w ciągu sezonów całych - stopniowemu przeistaczaniu się w twór mięsożer-no-roślinożemy, wchłaniający nadmierną ilość butelek piwa i poddany atakom nudy osłabiającej aż do takiego stanu, jaki graniczy z usposobieniem poprzedzającym wymioty. Zwyczajnąnudę małomiasteczkową połyka się bezwiednie, jak bezwiednie zając połyka jajka tasiemca rozproszone na trawie przez psy. Od chwili zagnieżdżenia się w organizmie bąblowca: ?najzupełniej jest mi wszystko jedno" - zaczyna się właściwie proces umierania.