Dobra książka to taka, w której po usunięciu sztafażu zbudowanego ze zdolności literackich autora zostaje treść. Nie jest więc ważne, czy mamy do czynienia z miłością hetero, czy kochającymi się osobami LGBT, bo to tak naprawdę jedno uczucie. Jeśli jednak autor w takiej ‘nakładce’ formy umieści sedno przekazu, to całość jest nieciekawa, staje się wydmuszką.
Trochę w tym kierunku zmierzały moje myśli podczas czytania „Samotnego mężczyzny”. Zdecydowałem się na lekturę, po obejrzeniu ekranizacji książki pod tym samym tytułem, gdzie Colin Firth schowany za ciemnymi oprawkami okularów, wykreował smutek osamotnionego przez partnera ponad 50-letniego filologa akademickiego - Georga.
Niewielkich rozmiarów tekst Isherwooda broni się nieco realiami, w których funkcjonował autor. Początek lat 60-tych był mocno wpisany w konserwatywną mentalność, którą przeorała dopiero rewolucja seksualna końca dekady. Wtedy można było czytać taką literaturę z wypiekami na twarzy. Na szczęście teraz jest inaczej. Chyba tekst po prostu nie wytrzymał próby czasu.
Fascynacje i hamowane werbalizacje emocji w kontaktach, dywagacje egzystencjalne bohatera czy próby zmierzenia się z dyskryminacją są dość papierowe. Nie ma w tym jakiejś pasji, nie wspominając o utożsamianiu się czytelnika z tak nakreślonymi dylematami. Dialogi są dość wymuszone, bez głębszej realistycznej warstwy.
To po prostu dość smutna i gorzka historia samotności w świecie pełnym psychicznych jednostek przemierzających świat w powtarzalnym cyklu konwencji i obowiązków wobec ciała. Jeden dzień z życia mężczyzny, który nie może być inny, niż jest. Dość ciekawie wypadł jedynie zarysowany konflikt między ciałem, jako formą psującej się materii, a wnętrzem krzyczącym o inne jestestwo. W związku z tym, trochę wartych zapamiętania zdań pada pod koniec książki, kiedy bohater dokonuje rozliczenia życia w dialogu ze studentem. Finalnie konwersacja przekształca się w monolog Georga o konwenansach, pozorach i zahamowaniach przekładających się na nieznośny język rozmów.
Może jeszcze coś pozytywnego można powiedzieć o scenach z przyjaciółką i jej niespełnionych fantazjach z Georgem w roli głównej, trochę jest tam ciekawych niedopowiedzeń z wyczuwalnym napięciem miedzy nimi.
Nie zachęcam do lektury chyba, że ktoś lubi historie bez happy endu w stylu depresyjnego "Love Story". Raczej polecam film, bo to współczesna adaptacja, która jakoś lepiej do mnie przemawia.