Skoro już jesteśmy przy temacie wojny, po ,,Mausie'' zerknąłem do ,,Rzeźni numer pięć''. Jak czytam opinie w internecie, że ktoś chciał powieści antywojennej, a otrzymał bajania o czasie, to niech lepiej obejrzy filmy wojenne - szczególnie te niepoważne, jak ,,Szeregowiec Ryan'', gdzie amerykanów przedstawia się jak zwycięzców! Śmiechu warte te wasze moralitety, odznaczenia za odwagę, pyszna duma, bojowy charakter i oczywistości o zawiłościach wojny, które degradują ludzkość do bezmyślnej małpki z organami. Nie ma to, jak ginąć za cudzą sprawę, prawda?
W końcu ktoś miał jajca na wierzchu, żeby przedstawić konflikt w groteskowej, szarżującej szacie, gdzie żołnierze zostali wyrzuceni z czasu, a wspomnienia mieszają się z kosmicznymi odpałami, jakby to obcy stąpili na ziemię i wyburzyli Drezno z bałkańskim temperamentem. Fala ogłuszających odłamków, z traumą po nalocie, który był przypadkiem, a nie koniecznością. Naturalnie zgadzam się z czytelnikami, że chwilami nie ma to nic wspólnego z tematem. Autor błądzi po mieliznach i powtarza, jak mantrę, ,,zdarza się''. Jasne - wszystko się może zdarzyć. Nie jeden nienawidzi arcydzieł, bo ktoś je uznał za arcydzieła. Jedni wolą wojnę w piaskownicy, niż na terenie pełnych moczar i mgieł. A to taka literatura, która przyznaje, że na wojnie walczą niedojrzali, mali chłopcy, którym odcięło prąd w procesorze mózgowym.
Kurt się nie przejmuje kolejnością - jest bezkompromisowo taneczny w działaniu. Recytuje, śpiewa, prz...