Zacznę od tego, że "Romans panny Brook" nie straszy. Nie ma literówek, nie ma kalek, błędów stylistycznych, gramatycznych - słowem: nic, co od strony redakcyjnej mogłoby psuć przyjemność czytania. Owszem, można dopatrzeć się kilku niedociągnięć, lecz są to ledwie potknięcia niegodne wzmianki. Toż to szok...! Zatem, gdy chodzi o stronę redakcyjną - wielki plus.
Teraz o samej książce: Pomijając z lekka nijaką okładkę, to pełnokrwisty romans pióra Helen Dickson: Egzaltowany, przegadany, z okrągłymi zdaniami i, cóż, przynudzający. Ale pomysł na romans - niebanalny i całkiem ciekawy.
Jest więc niezamożna piękność w kłopocie - ofiara zakus do cna zepsutego arystokraty.
Jest On: Przystojny, arogancki, bajecznie bogaty, po przejściach, od pierwszego wejrzenia powalający na glebę aurą męskości i magnetyzmem. Ona odsyła go na bambus, ale chwila najbardziej intymna musi być, bo ten magnetyzm powalający...
Następuje burzliwe rozstanie, bla-bla-bla lecz przewrotny los krzyżuje ich drogi ponownie i znowu on staje przy niej skałą i opoką, lecz panna czyni wstręty, bo ten jego magnetyzm, który czyni ją powolną i bezwolną na pstryknięcie palców... Uff...!
Jest też żmija-intrygantka, nawrócony grzesznik (nawet dwóch), oraz jedna beznadziejna idiotka, która... Wróć. Bardzo zakochana kobieta, która "kop po oczach byle byś był". Państwo się schodzi, rozchodzi, żmija kąsa, grzesznikom zostaje wybaczone. Trochę się to wszystko rozłazi na luźnych fastrygach, ale ogóln...