Ja niestety nie podpiszę się pod laurkami.
Z góry przepraszam wszystkich wielbicieli (@Marzena – z wyrazami sympatii). Zawsze miałam problem z Kingiem. Od pierwszego spotkania – w latach dziewięćdziesiątych – kilkakrotnie starałam się poczuć geniusz Mistrza.
Znów spróbowałam. Uzbroiłam się w najprzychylniejsze nastawienie. I... czytałam "długo" i (hmm...) "szczęśliwie". Utknęłam w natłoku zbyt plastycznych opisów: miejsc, osób, przedmiotów, działań, a także emocji i wewnętrznych przemyśleń. W rozbudowanych scenach, w gawędziarskich dialogach. W merytorycznych powtórkach. Przewracałam po kilka kartek i nic nie gubiłam. Jak to zazwyczaj w telewizyjnym serialu-tasiemcu: opuścisz kilka odcinków i nawet tego nie zauważysz – nie ma straty, nic się w fabule nie posunęło, a jeśli nawet, to zaraz będzie ci wytłumaczone i przypomniane. Szczegółowo i sentymentalnie. No nie jest dziwne, że King należy do grona pisarzy najczęściej ekranizowanych. Jego powieści to gotowe scenariusze filmowe.
Ale od początku. Dobrze się zaczyna. Intensywnie. Jest wypadek. Edgar traci rękę, a co gorsza, doznaje urazu mózgu. Skutkiem tego Edgar świruje (częściowa afazja, niekontrolowane ataki złości), żona domaga się rozwodu (boi się świra), a nasz bohater próbuje odnaleźć spokój ducha (i ciała) na odludnej wyspie, z dala od rodziny i przyjaciół.
I tutaj się zaczyna. Opisy. Tłumaczenie. Opisy. Przedstawianie. Opisy. I rozmowy. Niespieszne i szczegółowe. Tak, wiem, budowanie klimatu, stopniowanie napięcia, rysowanie emocjonalnej głębi, no tylko że ja... się nudzę.
Po trzystu stronach akcja. Hurra! Będzie się działo! Nareszcie. Pojawia się atmosfera niepewności i zagrożenia. Nadprzyrodzone zdolności głównego bohatera zaczynają intrygować i niepokoić. Poczucie grozy wyłania się z mroku. Zło z przeszłości znów żąda ofiar...
Niestety. Nic się nie zmieniło. Zaraz powrócił fabularny marazm. Kolejne, wydłużone sceny mało wnosiły, a powielane dialogi nużyły. Akcja leniwa i skrępowana.
Dobry język. Wiarygodne dialogi. Dopracowane postaci z psychologicznym rysem. Mroczny klimat. Suspens. Wszystko niby do chwalenia. A jednak czułam, jakbym czytała w kółko to samo. Brakowało mi elementu zaskoczenia, delikatnego choćby zwrotu, zdziwienia. A wszechobecne (nawet w finale, gdy zachodzi walka z czasem), przeciągnięte rozmowy – irytowały.
"King swojego czasu radził, by pisarz, kiedy już postawi ostatnią kropkę i zabierze się za redagowanie swojego tekstu, wykreślił wszystko, co zbędne" (@Koronczarka – LC, opinia do "Florystki" Bondy). Naprawdę?! Czyli przeczytałam wszystko, co niezbędne? To jak musiała wyglądać "Ręka mistrza" przed taką redakcją? Gdyby tak Autor zadał sobie więcej trudu (samokrytyki?) i przemyślał usunięcie niektórych akapitów? Wtedy moglibyśmy dostać arcydzieło. I wspaniałego artystę, a nie stylowego rzemieślnika.