Dwa krótkie opowiadania, które urozmaicą popołudniową kawkę. Celowo nie piszę: uprzyjemnią, bo co dla jednego przyjemne, dla drugiego niekoniecznie.
A dla mnie?
Pierwsze opowiadanie o zagranicznym profesorze na występach w Polsce. Byłoby to dla niego nic takiego - cykl planowanych wykładów, spotkania ze studentami, ale data przylotu okazała się szczególna. W przeddzień ogłoszenia stanu wojennego. Takie wyobcowanie i niezrozumienie sytuacji jak go spotkało trudno sobie nawet wyobrazić. Kiedy się wychodzi ze strefy komfortu, nigdy łatwo nie jest. Nie napiszę co się profesorowi przydarzyło, bo popsuję komuś przyjemność czytania, ale zapewniam, że jest zaskakująco, refleksyjnie, metaforycznie, czasem zabawnie i pięknym językiem, w dobrym stylu Olgi Tokarczuk.
Dodatkowo opowiadaniem o profesorze zrealizowałam styczniowe Wyzwanie LC, że akcja dzieje się zimą. Wszak tu zima jak się patrzy. Mróz trzeszczy, śnieg w zaspach, na chodnikach koksiaki, na ulicach czołgi, ludzie chodzą z choinkami, a w wannach pływają karpie. Dziwna się musiała wydać taka Polska gościowi z zagranicy!
Drugie opowiadanie o człowieku, który utknął na bezludnej wyspie i musiał sobie umieć poradzić z wyzwaniami, które przyniósł mu los. To tak bardzo nie moja bajka, że pisać mi się nawet nie chce. Nie jestem znawcą literatury, tylko prostą czytelniczką i po tym opowiadaniu myślę sobie, że może za prostą na takie literackie głębie, wyżyny, metafizykę. Gdybym od tego opowiadania zaczęła znajomość z autorką, sądzę, że miałabym na liczniku nie 7 przeczytanych książek Olgi Tokarczuk, a okrąglutkie zero.