Wciąż nie potrafię uwierzyć, że przeczytałam już dwunasty tom serii Koło czasu, tym bardziej, że to najgrubsza i najdłuższa seria jaka przeczytałam. Zabrałam się za ten tom gdzieś w połowie lipca. Z oczywistych względów ma czytanie każdego tomu potrzeba naprawdę sporo czasu, gdyż mało, że książka ma przeszło tysiąc stron, to jeszcze wydana jest mniejszym drukiem ciaśniej osadzonym. Słowo wstępne mnie trochę wzruszyło, gdyż to tutaj dowiadujemy się, że serię dokończy pisać najbardziej zagorzały fan autora czyli Brandon Sanderson. Oczywiście nie zmieniał fabuły, kierował się szczegółowymi notatkami zmarłego już właściciela historii, jednak pozwolił sobie opowiedzieć ją na swój sposób. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy podczas czytania, to cudowne opisy, które nie były duszne i nie przedłużały się w nieskończoność. Oczywiście nadal zajmują większą część książki, ale są wyważone, dokładne nie tylko pod względem wyglądu, ale i jakby uczucia, bez względu na to czy opisywał człowieka, czy naturę, lub konkretne krzaki. Co postać, to zastanawia się nad tym, co ma przed oczami. Snuje powolne myśli, ocenia swoje możliwości i gdyba co by się stało, gdyby to czy tamto. Co mnie tu zaskoczyło, to zmiana postaci. Ich charaktery uległy polepszeniu, jakby zwierciadło odbiło sobie ich minusy na plusy i odwrotnie. Nawet rozmawiając ze sobą, są ciekawi uczuć innych ludzi, jakby oczekiwali potwierdzenia, że nie skrzywdzili kogoś przez nieuwagę. Wcześniej porównania bywały bardzo rozległe, prz...