Wielorodzinna kamienica w małym miasteczku. Trzy pary, trzy historie. W ich głowach lęgną się scenariusze - życia gdzie indziej, inaczej. Pod Jedynką starsze małżeństwo, niespełniona malarka i były prezenter telewizyjny. On nie słyszy już w głowie telefonu z propozycjami, ona nie musi już nie czytać recenzji po swoich wernisażach. Do czasu... Pod Dwójką młoda para. Ona całymi dniami siedzi przy starej maszynie do pisania, zaraz napisze genialny reportaż, zostanie drugim Kapuścińskim. On - inżynier budowlany, przyczajony za jej plecami, w myślach rozbudowuje strych. Do czasu... Pod Trójką małżeństwo z trójką małych dzieci. On - bezrobotny geodeta, z tajemniczym planem w głowie. Ona - niegdyś dobrze zapowiadająca się pianistka, teraz nauczycielka muzyki w szkole podstawowej. Do czasu... Do czasu - aż zjawia się Roznosicielka. Z torbą zielonych ulotek. Z jednym okiem, z jednym uchem. Stare Licho. Płaskuda. Hipnotyczny język, przyspieszony oddech frazy, rytm opowieści, która zaciska się jak pętla na gardle i dusi. Płaskuda to książka niepokojąca, pozostająca na długo w pamięci. Coś się poruszyło pod ścianą narzędziowni, luźny koniec folii ogrodowej albo cienie ostatnich nieopadłych liści, podskakiwało w kupie ogrodowych krzeseł, małe i ruchliwe. (...) Dziwne, że pamięta się takie rzeczy. - Płaskudy albo wielgusy. - Kochana rysowała palcem na szybie. - Tak się nazywały. - Powstawały z czegoś małego, człowiek nigdy nie wiedział z czego, i rosły w oczach, aż było już za późno. Fragment