To nie musiał być Plac Leńskiego. U mnie na przykład to był Plac Wilsona. Nie ma to znaczenia, bo przyjemność czytania tkwi nie w opisywanej okolicy tylko w czarodziejskim, pełnym lekkości oraz czułości przeniesieniu się do czasów dzieciństwa i wczesnej młodości. Czasów smarkatych, pełnych odkryć, codziennych zdziwień, problemów ogromnych i malutkich. Oczywiście, jeśli ktoś spędzał dzieciństwo w mieście, a nie na wsi, ta powieść automatycznie może być mu bliższa. Bo łatwiejsze i szybsze będą odniesienia. Czytając, miałam przed oczami sceny z moich codziennych wędrówek po Żoliborzu, gdzie spędzałam podobne lata co autor. I cudowne były te konstatacje, że pomimo różnicy płci, może trochę wieku, wspomnienia są takie równoległe, zapamiętane sytuacje tak bardzo podobne. Coś pięknego. Można powiedzieć, że zanurzyłam się w tej powieści po uszy. Codziennie tęskniłam, by do niej wrócić, gdy już obowiązki pozwolą. Przez tę powieść się płynie i nie chce się wyjść na brzeg.
Nie jest to stricte autobiografia, raczej powieść introspekcyjna, ale powiem szczerze, nie jest ważne to zaszufladkowanie. Nawet jeśli część opisanych sytuacji nigdy się nie wydarzyła, to przecież mogła! I to jak mogła. Odnajdowałam się w prawie każdym wspomnieniu. Gitowcy, szkoła i jej rytuały, codzienne dziecięce strachy, zabawy i zachwyty, kłopoty ze zrozumieniem świata dorosłych, pierwsze erotyczne odkrycia. Wszechogarniające przekonanie, że coś wielkiego, pięknego czai się tuż za rogiem, ...