Święta, święta, to i świąteczna bożonarodzynka z logo pstrego domina.
Oto Henry Stuart, mocno już znudzony gorszeniem londyńskiej socjety zakłada się ze szwagrem o pięć pocałunków skradzionych pewnej damie. Zakład nie byle jaki, bo celem jest Ponura Lizzie a stawką własnoręczne uprzątnięcie stajni zwycięzcy.
Ale hrabianka okazuje się smokiem strzegącym skarbu, a zamku pilnuje oddany jej cerber. Redbridge staje przed wyborem: Oblegać twierdzę i wziąć ją głodem, lub znaleźć słaby punkt w murze chroniącym nieprzystępną księżniczkę i wysadzić go w powietrze. Tutaj bardzo pomocne okażą się gałęzie glicynii...
Prościutki romans, prosta historia, język tej powiastki też jest prosty i ubożuchny niczym pisanie początkującej gimnazjalistki. To, co Hanna Hessenmüller zrobiła dla "Pięciu pocałunków..." tłumaczeniem dobrego - redaktor serii popsuła literówkami i brakującym słowem. Wieloma słowami. Oszczędność czasu aż bije po oczach i kłuje w zęby. Jest też jawna niekonsekwencja z zegarem na godzinie ósmej, ale to już tak całkowicie a propos.
Wracając: Choć głupiutki i nieco dziecinny - romans ma swój urok, i - nie wierzę, że to mówię - może być całkiem zajmujący. Rozpoczyna się żartem, lecz finał celuje w klimat mocno dramatyczny. Heath ciekawie wprowadziła do fabuły dodatkowy motyw, który w interesujący sposób zagęścił atmosferę, dodając słodziachnym "Pocałunkom Redbridge'a" pikanterii i rumieńców. Co tam pocałunki kradzione pod jemiołą, z czasem bardziej istotne...