Czwarty tom Bobiwersum jest grubszy niż wcześniejsze powieści z tego cyklu i - niestety - słabszy. Już w poprzednich tomach autor często szedł na łatwiznę przedstawiając eksplorację pobliskich fragmentów naszej galaktyki przez zdigitalizowane kopie głównego bohatera w sposób uproszczony i magicznie bezproblemowy. Wszystko się Bobowi et consortes udawało a obce cywilizacje, katastrofy, gwiezdne wojny i kłopoty technicznie nie miały większych szans na zakłócenie zwycięskiej i wielokierunkowej ekspansji postludzi. Taka rozrywkowa konwencja siłą rzeczy nie pozostawiała miejsca na budowanie wiarygodnych psychologicznie postaci a Bob i jego kopie różnili się od siebie głównie imionami i pozostawali generalnie zgodni z popularnym w dawnej literaturze SF archetypem dzielnego eksploratora kosmosu. Psychologiczne kalectwo Boba i jego klonów sprawiało, że nie miewali problemów psychicznych po odcięciu od ciała a już zupełną parodią było to, że seks dla nich nigdy nie zaistniał, chociaż innymi doznaniami zmysłowymi (zwłaszcza symulowanymi smakami) przejmowali się nieustannie. Po prostu była to przyjemna w czytania bajka, niewiele różniąca się poziomem od Star Trek czy Star Wars.
W czwartym tomie autor zdecydował się zmierzyć ze skutkami ekspansji i coraz większym zróżnicowania Bobiwersum. Mam wrażenie, że nie poszło mu najlepiej, co dostrzegą przede wszystkim czytelnicy, którym podobał się skrótowy i uproszczony styl pisania Taylora w poprzednich tomach. Akcja "Niebiańskiej Rzeki" prowadzona jest w dwóch, sprawiających wrażenie odrębnych, wątkach. Jeden dotyczy buntów i rewolucji wywoływanych przez kolejne pokolenia potomków Boba, którzy wskutek dryfu ewolucyjnego tak bardzo się zmienili, że kwestionują i zwalczają dokonania praojca i pierwszych pokoleń jego klonów. Drugi dotyczy kontaktu z kolejną cywilizacją, która nie jest ku temu zbyt chętna. O ile pierwszy wątek napisany jest równie powierzchownie jak poprzednie tomy Bobiwersum (przez co nie ma kiedy zastanawiać się nad sensem wydarzeń), to w drugim autor zdecydował się umożliwić bohaterom w ramach pierwszego kontaktu radosne przygody w stylu questu rpg, mającego na celu odzyskanie artefaktu ze szponów "wroga". Jest to zdecydowanie najsłabsza część książki. Bohaterowie działają kompletnie nieracjonalnie a całość akcji redukuje się do serii bójek i pościgów. Nie oczekiwałem oczywiście poziomu "Fiaska" Lema czy "Trudno być bogiem" Strugackich, ale liczyłem chociaż na coś zbliżonego do "Mówcy umarłych" Carda. Nic z tego a na koniec oczywiście okazuje się, że wszystkie wydarzenia opisane w tym wątku nie miały żadnego znaczenia i były zwyczajnie zbędne. O zakończeniu nie będę pisał z oczywistych względów, ale również wydało mi się ono pozbawione sensu i wiarygodności. Autor najwyraźniej uważa, że piwo jest ważniejsze dla rozwoju cywilizacji niż technologia a skomplikowane kwestie ujmuje w sposób baśniowo uproszczony. Cała książka spłyca wszystkie poważniejsze wątki w sposób drastyczny i pomimo naukowych dekoracji de facto jest zwykłą bajeczką. Nie musiałby to być poważny zarzut, w końcu w poprzednich tomach takie startrekopodobne podejście Taylora do eksploracji kosmosu funkcjonowało całkiem nieźle. Tu jednak autor zaczyna zagłębiać się w poważne zagadnienia naukowe i społeczne o fundamentalnym znaczeniu i rozwiązuje je na zasadzie cudów.
Książkę przeczytałem szybko i bez znudzenia a irytacja najwyraźniej nie była tak duża, żebym całkiem znielubił ten cykl. Tym niemniej obniżka poziomu nie wróży dobrze kontynuacjom. Nie będą one łatwe, bo wielość kierunków rozwoju Bobiwersum uniemożliwi autorowi ich zwięzłe opisywanie.