Jak autor książki, w której będzie opowiadał o innym kraju, zaczyna od snucia bajek jak doszło do tego, że wybrał się na wyprawę, a potem co jadł w samolocie, już wiem, że nie będzie dobrze. Może nie źle, ale nie tak jak lubię. Interesuje mnie bowiem opowieść o kraju, a nie o autorze ze zwiedzanym zakątkiem świata w tle. Do tego jak jeszcze pisze, że w takim kraju jak Indie po wyjściu z lotniska od pierwszej chwili poczuł się jak w domu, to dla mnie jego wiarygodność od razu się chwieje. Albo to taki typ człowieka, który ma o sobie mniemanie, że był wszędzie i wszystko widział, albo nie umie patrzeć.
Od lat jestem fascynatką Indii, wyczytuję o nich co się da, oglądam filmy, pojechałam na wyprawę marzeń i mam pewność, że to kraj niezwykły. Może niepotrzebnie się czepiam, bo tytuł książki brzmi: „Moje Indie”, czyli Indie Jarosława Kreta, tak je widział. Moje Indie są inne.
Czy to jest zła książka? Nie, tylko nie spełnia moich oczekiwań. To nie jest też tak, że się niczego nowego nie dowiedziałam. O Indiach nie da się zresztą wszystkiego wiedzieć, bo to temat niewyczerpywalny. Nie da się też zupełnie beznadziejnie napisać, bo to temat - samograj, robotę zrobi tu niezwykłość miejsca.
W „Moich Indiach" nie odpowiadała mi powierzchowność i martwość opisów, chaos, powtórzenia, lansowanie stereotypowych opinii i skoncentrowanie się autora na sobie. I zdjęcia, jakościowo nie do przeżycia, niepasujące do tekstu, wrzucone ot tak. Największe dwa grzechy autora: ze s...