Do tej pory, poza drobnymi wyjątkami, starałem się omijać literaturę antyczną szerokim łukiem. Jest w niej coś takiego dziwnego, że albo usypia, nudzi, męczy, albo irytuje. Jednym z wyjątków są „Metamorfozy..” Apulejusza. Zgarnąłem je z bibliotecznej półki, bo przypomniały mi się czytane kiedyś fragmenty, które bardzo mi do gustu przypadły.
Co tu mamy? Mix komedii, fantastyki, romansu i trochę prozy awanturniczej. Czyta się lekko, jest się z czego pośmiać, język bardzo przystępny i frywolny, żywa narracja. A najlepsze jest to, że autor przez większą część utworu nawet nie stara się udawać, że jest tu jakieś drugie dno złożone z wyższych wartości, ponadczasowych, poważnych tematów, zżeranych przez nieznośny patos, jak to ma miejsce w wielu dziełach z tego okresu. Dopiero pod koniec mamy nagły zwrot, styl i rodzaj roztrząsanych problemów są już bardziej poważne.
Bohaterem jest tu Lucjusz, który napędzony młodzieńczą ciekawością zostaje przypadkowo przemieniony w tytułowego kłapoucha, zamiast w puszczyka. W takiej też postaci przemierza Tesalię, uważaną powszechnie za krainę magiczną, uczestniczy w rozlicznych przygodach, dodatkowo wielu fantastycznych opowieści wysłuchując. Trzeba przyznać, że jest krwawo. Trup ściele się dosyć gęsto, gdyż mamy jak na tacy przedstawione destrukcyjne działanie panteonu ludzkich przywar. Niezależnie od tego, czy Lucjusz dźwiga akurat toboły dla rozbójników, czy procesji fałszywych świętoszków.
Kilka z 11 ksiąg „Metamorfoz” został...