Przyznaję bez bicia. Lubię czasem pofantazjować, pomarzyć, że dostaję list z Hogwartu (a tu niedługo 30 lat minie jak z bicza strzelił, więc już trochę za późno na taką edukację :P), albo chociaż, że w moim ręku pojawi się pięknie rzeźbiona różdżka, za pomocą której będę mogła zrobić dosłownie wszystko, tylko przyjdzie mi do głowy. Z pomocą takim marzeniom przychodzą niekiedy książki. Z “Królem Kier” miałam z początku pewien drobny, ale z drugiej strony dość znaczący problem. Słyszałam bowiem na temat tej książki mocno skrajne opinie. Jedni twierdzili, że ta historia ich otuliła magią i w pewien sposób zaskoczyła, inni zaś, że za dużo w niej schematów i że kierowana jest raczej do młodzieży. Na mojej półce stała ona dość długo, zawsze coś innego było pilniejszego, ale w końcu nadszedł i jej czas. Z mocno bijącym sercem otworzyłam powieść na pierwszej stronie… I przepadłam totalnie! Jestem zdecydowanie na tak i nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po drugi tom. Jest magia, odrobina mroku i oczywiście, miłość. Nie mogło zabraknąć biednej dziewczyny, trochę pokiereszowanej i zranionej przez ukochanego. I wtedy na scenie pojawia się on. Przystojny, z sekretami, które ona koniecznie musi odkryć. To chyba największy schemat w tej książce. Poza tym niezbyt jest życiowe to, że uczucie pomiędzy dwojgiem zupełnie sobie obcych ludzi pojawia się i rozwija się w aż tak szybkim tempie. Ale kto powiedział, że powieść z gatunku fantastyki musi być życiowa? Czytelnik czasem potrzebuje ode...