Natchniony latami osiemdziesiątymi rzuciłem się w stronę kultowej serii z najbardziej przerażającym mnie wówczas filmowym wcieleniem. Tak, filmowym, bo mając naście lat nie miałem pojęcia, że kilka lat po obrazie reżyserii Wesa Cravena powstał również jego papierowy odpowiednik. Jeffrey Cooper tak wyraźnie przeniósł wydarzenia z pierwszej części filmowej serii, że podczas lektury czułem się jak przy kolejnej projekcji. To samo miasteczko, Nancy i oczywiście nieznany mężczyzna w podniszczonym kapeluszu i czerwono-zielonym swetrze. Jego groteskowy uśmiech malujący się na poparzonej twarzy i dźwięk skrobiących brzytew może i nie przeraża jak dawniej, ale powoduje, że przez wzgląd na tamte czasy, ciągle czuję należący mu się respekt.
Wyjątkowa przygoda, strasznie krótka, bo książeczki nie dość, że małe (przypominające dzisiejsze kieszonkowe formaty) to stronicowo liczą sobie po około sto stron. Cieszę się, że ruszyłem z tematem, bo „Koszmar z Elm Street” to dla mnie sentymentalna podróż. Podróż po minionych latach oraz wiążącymi się z nimi wspomnieniami. To opowieść, która nie narzuca się przesadnie krwistymi obrazami, a cała istota tkwi w strachu. W sennym koszmarze, który nadchodzi niespodziewanie i staje się być coraz bardziej realny.