Od czasu do czasu, zwłaszcza po lekturze kilku kolejnych książek polskich autorów, odczuwam potrzebę kontaktu z pisarzem i pisarstwem. Greene jest tu znakomitym przykładem, jak z romansu albo powieści szpiegowskiej można zrobić kawał dobrej literatury.
Od starych, mądrych ciotek i babć słyszałem, że przeciwieństwa się przyciągają. Tylko żadna z nich nie dodawała, że owo przyciąganie, znakomicie sprawdzające się w czasie romansu i zakochania, bardzo kiepsko się spisuje w prawdziwym, poważnym związku. Z łóżka trzeba kiedyś wyjść i jeśli wtedy on i ona właściwie nic albo niewiele mają sobie do powiedzenia (ileż można ględzić o samej miłości!), to tygodnie lub miesiące związku są policzone.
Rzecz cała dzieje się w Londynie w czasie drugiej wojny i wkrótce po jej zakończeniu. Znany pisarz, choć nie przesadnie znany, Maurice Bendrix nawiązuje romans z Sarą. Ich związek nieustannie zmienia się i ewoluuje, podobnie jak coraz to inne uczucia Bendrixa wobec męża Sary, nudnego urzędnika, któremu raz zazdrości, raz współczuje, często nienawidzi…
Gdy kochanka zerwała znajomość, Bendrix wynajął prywatnego detektywa, by ją śledził. Groteskowe wydawać się może to, że na pomysł ze śledzeniem pierwszy wpadł mąż Sary, i z konceptu tego zwierzył się Bendrixowi, a nawet rozważał jego udział w całym przedsięwzięciu.
Agencja detektywistyczna do śledzenia Sary wyznacza detektywa Parkisa, dziwaczną figurę, czasem śmieszną, czasem żałosną. Parkis tropi Sarę wraz z s...