Tytuł tego opowiadania zaintrygował mnie i głównie to było powodem sięgnięcia po tą książkę. Zastanowiło mnie o czym może być coś, co ma tak absurdalnie brzmiący tytuł. O kotach? Nie...
Mamy dwie "psiapsiółki" - zawsze razem się trzymające - Farah i Joanne. Mamy mężczyzn, nimi zainteresowanych. Dziewczyny zajmują się zwyczajnymi babskimi "pierdółkami". Chodzą na jogę i czytają magazyny o jodze bo to takie "modne, trendy i na topie". Jednak w ich poukładanym świecie dochodzi do przerwania tej słodkiej idylli. Co takiego ma miejsce? Jak będzie wyglądało życie Fah i Jo? Kim jest Gosza?
Początkowe fragmenty nie skłaniają do dalszej lektury, jednak im dalej się zagłębiamy, tym bardziej wciągamy się w opowieść. I tak jest do połowy książki, kiedy to przekraczając tę granicę natrafiamy na dialog między Farah a niejaką Go na wernisażu. Dialog praktycznie o niczym...
Właściwie to, co w tej książce było najciekawsze to fragmenty opisów (ale te z pierwszej części książki i może z ostatnich pięciu rozdziałów), gdzie czasem ocierały się o nutkę humoru. Jednak od dialogu z pamiętnego wernisażu - wszystkie inne fragmenty z dialogami zaczęły mocno nużyć i rozmywać całą resztę. Odniosłam takie wrażenie, jakby się książka oddzieliła od tego, co było na początku.
Książka ta jest naszpikowana przeróżnymi przenośniami i "zabawą słowem", że tak to ujmę. Co bardzo kojarzy mi się z groteską. I gdybym miała zaliczyć ją do jakiegoś gatunku z pewnośc...