A miało być tak pięknie, zgodnie z zapowiedzią z okładki zaskakujący pomysł porzuconego na lotnisku malucha. Oczekiwałam więc wartościowej obyczajówki psychologicznej, w sam raz na wakacyjny leżak. Tak sobie wyobraziłam. A tu co? Zaskoczenie.
Powieść ponura, posępna, dla mnie początkowo trudna. Czytałam ją bez cienia uśmiechu, bo i na kartach „Każdego" śmiechu i radości nigdzie nie dojrzałam. Nie było też szczęścia, optymizmu, czy miłości w klasycznym wydaniu. Miłość według autora? „ Kluczowe było, aby nigdy nie zapomnieć, że zawodzimy innych ludzi: jedną z form miłowania ich jest analizowanie swojej nikczemności wobec nich” . Taka to była smutna opowieść.
Trzech smutnych, samotnych, nieszczęśliwych i przede wszystkim udręczonych panów: dziadek, ojciec i syn - Tilly, Elroy i Willy. Każdy z nich miał swoją prywatną udrękę, przed każdym los postawił przeszkody nie do pokonania, każdy podejmował nietrafne decyzje, które prześladowały go do końca życia. Ich największa tragedia polegała na braku poczucia własnej tożsamości lub nieznajomość własnych korzeni. Na własne życzenie każdy z nich dążył do tego, by stać się NIKIM, słowami autora „człowiekiem całkowicie bez znaczenia”. Trzech Panów Nikt. Najtrafniej ich sytuację w świecie oddaje cytat: „ … Wyglądasz, jakby cały świat był kompletny, wszystko w nim działało i był z nim tylko jeden problem. Tym problemem jesteś ty. Mógłbyś sprawić, by świat stał się idealny, gdybyś tylko wyjął z niego siebie. Gdybyś zniknął…”...