Trudno rozpisywać się o książce, która tak bardzo oddaje głos zwykłym ludziom. Trudno zachwycać się opowieściom, które przynoszą tylko ból i wściekłość na niesprawiedliwość świata. Niesprawiedliwość o wielu odcieniach, niełatwą do zrozumienia, trudną do zaakceptowania na wielu poziomach. Niezręcznie chwalić tych, którzy poświęcają tyle z siebie dla obcych, choć łatwo potępiać stojących po przeciwnej stronie drutu, bariery, granicy. Po drugiej stronie lasu.
Książka Mikołaja Grynberga powinna była powstać i bardzo dobrze, że powstała. Już jest świadectwem. Autor oddał białe kartki swym rozmówcom i to oni wypełnili je treścią. Każda opowiedziana przez nich historia, czasami przypominając sensacyjną powieść z dreszczykiem, mimo pozornych powtórzeń, jest zatrważająco inna i każda inaczej porusza serce. Bo „Jezus umarł w Polsce” jest książką o mocy naszych serc, ich sile i odwadze, którą potrafią w nas zrodzić. O tym, jak wiele potrafią znieść, jak bardzo są pojemne; to książka o miłości do innego człowieka – po prostu i aż.
A teraz łyżeczka dziegciu. Zupełnie zbędne dla mnie były niektóre pytania, które autor stawiał wprost, a zwłaszcza to wielokrotne o tym, jak pogranicznicy czują się po powrocie do własnych domów i rodzin, kiedy przed chwilą odesłali na białoruską stronę matkę z dziećmi. Nie można autorowi zarzucić braku obiektywizmu, lecz nie wiem dlaczego, akurat ten wątek zwrócił moją uwagę. Milczenie strażników, niemoc, która wyp...