Do tej pory po książki Dardy sięgam z sentymentu, ale coś czuję, że powoli, ale konsekwentnie, kończy się moja sympatia do powieści grozy w wykonaniu autora. Przeczytałam większość powieści Dardy, sporo też opowiadań, jestem wielką fanką cyklu „Czarny Wygon”, być może z racji, że akcja dzieje się na ulubionych i dobrze mi znanych terenach, jednak ostatnie dwa tytuły tj. „Cymanowski młyn” i „ Przebudzenie zmarłego czasu” wymęczyłam. Dlatego bardzo, ale to bardzo liczyłam na to, że nowa powieść okaże się hitem. No, niestety. Tak w ogóle to Dardę polubiłam za mroczny styl, doskonałe opisy, tajemnicze, nadprzyrodzone historie, a przede wszystkim za nawiązywanie do wierzeń ludowych, w których roi się od zjawi i upiorów. Pochodzę z rejonów, gdzie do tej pory żywe są legendy i opowieści z dreszczykiem. Nadal też dobrze się mają wierzenia, czy też obrządki związane z pożegnaniem zmarłej osoby. Tym bardziej zaintrygował mnie główny wątek w „Jednej krwi”, który nawiązuje trochę do strzyg, trochę do wampirów, w każdym razie do mało sympatycznych istot, które po śmierci budzą się z ogromnym pragnieniem krwi.
Spotkania z takim stworzeniem doświadczył jedenastoletni Wieńczysław. Zdarzenie to bardzo wpłynęło na jego psychikę (chociaż podejrzewam, że od zawsze miał nierówno pod sufitem) i mimo że od nieszczęsnego tete a tete z nieboszczką minęło dwadzieścia siedem lat, to nasz bohater nadal jest zdrowo sfiksowany na punkcie „jednej krwi”. Dlatego gdy jego matka zaczyna się martwić o swoją bratową, która kilka dni temu pochowała męża, nadarza się okazja, żeby wrócić do rodzinnej miejscowości w Bieszczadach i sprawdzić jak się mają teorie o "ożywionych" zmarłych.
Czytając chciałoby się kibicować bohaterowi, ale Wieńczysław jest egoistycznym, interesownym i mało sympatycznym osobnikiem. Dlatego ani mu współczuć, ani życzyć szczęścia. Teoretycznie to dorosły mężczyzna, ale przez całą historię miałam wrażenie, że mam do czynienia z nieogarniętym i zdrowo szurniętym nastolatkiem. Co do samej fabuły, dla mnie była niemrawa i ogromnie chaotyczna. Stanowiła zlepek przeróżnych zdarzeń o zmiennym natężeniu. Ilość zaskoczeń też przerosła moje oczekiwanie, ale w negatywnym znaczeniu. Począwszy od postaci, które pojawiały się ni stąd, ni zowąd, aż po zbędne opisy, jak choćby dwustronicowy opis bieszczadzkich dróg. Żałuję też, że klimat zawodzi. Pojawiające się w tekście informacje, że tam coś stuka, tu chrobocze, a bohater ma wrażenie, że ktoś mu stoi za plecami, nie powodują szybszego tętna, musi być do tego cała oprawa, to sytuacja ma iskrzyć, a nie pojedyncze elementy. Jednak żeby nie być malkontentem, to książka ma kilka fajnych, mrocznych scen, które wywołują lekki dreszczyk, jest też dobra językowo, i to by było na tyle. Kończąc, czuje się rozczarowana. Dodam jeszcze tylko, że bazę historii stanowi opowiadanie „Nika”, które pojawiło się w zbiorze „Opowiem ci mroczą historię”.