Czytałam w czasach ogólniakowych, jako lekturę szkolną. A właściwie tylko „podczytywałam”, bo zbyt pachniało mi „Trędowatą” lub „Rebeką” z piosenki Demarczyk. Taka trochę przygoda z opowieści jarmarcznych. Stare romansidło. Zaliczyłam. Wyrobiłam sobie zdanie o twórczości Nałkowskiej: że prócz „Medalionów” to nie warto… Ot, mądrość nastolatki.
Gdy teraz „Granica” wpadła mi w ręce, z poprzedniej lektury pamiętałam tylko, że był trójkąt: on niewiniątko i one dwie – jedna bogata, druga biedna. I jeszcze, że była ciąża i kwas solny. I atmosferę znudzenia, która mi wtedy towarzyszyła. Zaczęłam czytać i nie mogłam wyjść ze zdziwienia, że to ta sama książka. Teraz nie mogłam się od niej oderwać. Fantastycznie ukazane tło społeczno – obyczajowe międzywojennej Polski, pozycja kobiety, prawa mężczyzny, warunki, w jakich dokonywano aborcji, warunki mieszkaniowe biedoty miejskiej, codzienne problemy biednych i bogatych, itd. Wydarzenia z jego, jej (bogatej) i jej (biednej) perspektywy. I problemy moralne. I pytania. O granice.
Zaskoczyło mnie, jak bardzo - mimo upływu dziesiątek lat, mimo zmian warunków socjalnych i systemowych – aktualna jest ta książka, jak wiele problemów pozostało nierozwiązanych, jak wiele sądów i opinii przetrwało do dziś. Kolejny raz zaskoczyło mnie, że opinia nastolatki nijak się ma do opinii z lat późniejszych:). I wreszcie, zaskoczyło mnie, że „Granica” to naprawdę dobra książka.
"Chodzi o to, że musi coś przecież istnieć. Jakaś g...