Budynki w kształcie statków, mówili, białe ściany, jaśniejące fasady, modernizm w najczystszej postaci, chwalili. Nowoczesne miasto, zaplanowane ze szczegółami, od krawężników po klamki na klatkach schodowych, przyjazne, zielone, z otwierającym się na morze (i świat) widokiem, które nie odwraca się do szaroburego Bałtyku. Miasto dla ludzi, odpowiedź młodej Polski na niemieckie porykiwania Gdańska. W wyobraźni jeszcze odpływający wśród dźwięków okrętowych syren Batory, no szczęście, radość, oklaski.
A tymczasem Grzegorz Piątek mówi tak: o nie, moi mili. Tak różowo to wcale nie było. Trochę nas „wmanewrowano” w ten mit o białej, czystej Gdyni. Nauczono myśleć o niej jako idealnym miejscu do życia, mieście, które wyrosło z morza. Tymczasem przedwojenna Gdynia to dzielnice nędzy, to bieda, wyzysk, to szczypta ksenofobii i antysemityzmu (zaskakujący wątek Littorii, faszystowskiego miasta wzorcowego), to kapitalizm w najgorszej postaci. Pola ziemniaków obok moderny, zaskakujące kontrasty. To błędy rządzących, strajki robotników, głód mieszkań i notoryczny, nielikwidowalny ich brak, to projekty przywożone w teczkach, to szał budowy, niezrealizowane plany, braki pieniędzy. Wreszcie to port, który sam w sobie był cudem, to płynące ze świata cytrusy i bogactwa. To inwestycja, która zwróciła się jak żadna inna wcześniej. I Piątek pisze o Gdyni brawurowo lecz boleśnie, z pasją (niekiedy opowieść przypomina kryminał lub społeczny dramat), zaś jego książka jest spe...