O, panie! Klasyka literatury, psia jego mać!
François Rabelais w swoim dziele postanowił przedstawić własną wersję ludowej legendy o olbrzymie Gargantui i jego synu Pantagruelu. Brzmi niewinnie, ale efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Ja wiem, że to powieść satyryczna, ja rozumiem karykatura, ale litości…
Już na samym początku autor pojechał z grubej rury:
„Puśćcie ożywczy strumień przez one wyschłe nerwy a jelita. Na diaska pije, kto nie czuje, że pije. Ha, to winko całe wchodzi w żyły, urynał nic z niego nie skorzysta. — Przepłukałbym chętnie flaki tego wołu, którego dziś rano wsuwałem. — Ha, dobrzem sobie wymaścił żołądek. Gdyby papier moich cedułek pił tak sumiennie jak ja, wierzycielom moim nie brakłoby winka, kiedy przyjdzie do likwidacji. — Prosię, podłub sobie w nosie. — Ha, ileż kubeczków dostanie się jeszcze do wnętrza, zanim ten je opuści! Pić tak pomału, to niezdrowo na płuca. Cy cy cy cycusia! — Jaka jest różnica między flaszką a rzycią? — Wielka: jedną przykładasz do ust, a w drugą możesz nos wsadzić. — Huź, huź! Nasze ojcaszki znali, co to suszyć flaszki. Wielkie słowo, us…aj się a zdrowo, pijmy! […]
— Z wielkiej chmury mały deszcz: z cienkiego picia grzmoty. — Ha, gdyby z mojej kusiuni płynęła taka urynka, possalibyście ją radzi? — Trzymaj, nie puszczaj. Kto powiada uszczaj? — Sam tu, paziku, dolej: mianuję cię moją mózgownicą z herbem Doliwa”.
...