Nie rozumiem zachwytu i peanów, to nie złoty Graal, to zwykły laminowany na żółto kubek.
Trójka bohaterów popierdala przez pół Francji, nie wiedzą do końca po co, ale spokojnie, jak tak wędrują od lokacji do lokacji, to COŚ się dzieje i nie pytajcie o większy sens. Ma być wędrówka przez piekielne czasy, ma być kał i reszta płynów podejrzanego pochodzenia, a przede wszystkim mają być ludzie, którzy zachowują się jak niespełna rozumu, są bezsprzecznie zelotami i wystarczy jeden cud, by uznać kogoś za wiedźmę. Ma być po prostu strasznie.
Fajnie mi się czytało aż do wątku żeglugi, później przyjemność czytania zamieniła się w orkę na ugorze. Aż tak, że finał — a finał jest spektakularny, zdaje sobie z tego sprawę, ale był on kartkowany i przelatywany wzrokiem. Dziwactwo, jakie tam się działo, było nad wyraz wyolbrzymione.
W ogóle całość jest przesadzona. Od cholery incydentów kałowych, od cholery sodomii, ciągle cię straszą gwałtami i zeżarciem, dziewczynka wkurwia zachowaniem, a jeszcze jest to pierdolone tak górnolotnie drętwym językiem, że nie wiem — czy to autor jest tak sztywny i niekonsekwentny do średniowiecznej mowy, czy to nasz tłumacz spartolił sprawę.
Chyba już anioły i demony nie są dla mnie. Ale i tak czytało mi się lepiej, niż ten pieprzony Czarny Język.